Cory Doctorow Kontekst Eseje o wydajności, kreatywności, rodzicielstwie i polityce w XXI wieku tłum. Maya Pax, Honorata Madej Przeczytaj w pierwszej kolejności Rozpowszechnianie niniejszej książki odbywa się na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Na tych samych warunkach 3.0. Oznacza to, że wolno ci: Na następujących warunkach: Użycie niekomercyjne. Na tych samych warunkach. Najlepiej podać link http://craphound.com/context Każdy z powyższych warunków może zostać zniesiony pod warunkiem uzyskania mojego pozwolenia. Więcej informacji tutaj: http://creativecommons.org/licenses/by-nc-sa/3.0/. Kwestia praw autorskich Informacja o licencji Creative Commons na wstępie tego pliku zapewne zasygnalizowała ci, że moje poglądy na temat praw autorskich są dość dalekie od ortodoksji. Poniżej w dużym skrócie to, co sądzę o prawach autorskich — wolę powiedzieć mniej, ale treściwie, niż za dużo. Cenię fakt, że mogę sprzedać prawa autorskie wydawcom, studiom filmowym itd. To miłe, że firmy te nie mogą bez pozwolenia wziąć sobie moich prac i wzbogacić się na nich, nie dzieląc się ze mną częścią swoich dochodów. Jestem w całkiem dobrej sytuacji podczas negocjacji z tymi firmami — mam świetnego agenta oraz dziesięcioletnie doświadczenie w zakresie praw autorskich i licencji (m.in. byłem delegatem w WIPO — agencji ONZ zajmującej się międzynarodowymi traktatami dotyczącymi praw autorskich). Co więcej, tych negocjacji nie jest zbyt wiele — nawet jeśli sprzedam sto różnych edycji Kontekstu (przez co załapałbym się na koszmarnie długą listę najpopularniejszych wznowień zbiorów esejów), to jest to wciąż tylko sto negocjacji, ilość, z którą mogę sobie poradzić. *Odrzuca* mnie jednak to, że od fanów chcących robić tylko to, co zawsze robili czytelnicy, oczekuje się zachowań typowych dla mądralińskich agentów i prawników. To *głupie*, aby klasa w szkole podstawowej, chcąca wystawić sztukę na podstawie jednej z moich książek, musiała rozmawiać z prawnikiem wielkiego międzynarodowego wydawnictwa. Śmiesznym jest wymagać wykupienia *licencji* od kogoś, kto chce pożyczyć przyjacielowi moją książkę w formie elektronicznej. Tradycja wypożyczania książek jest starsza niż jakiekolwiek wydawnictwo na świecie, i jest to świetny zwyczaj. Coraz częściej ustawy w zakresie prawa autorskiego są uchwalane z pominięciem demokratycznej debaty. W Wielkiej Brytanii, gdzie mieszkam, parlament uchwalił niedawno Digital Economy Act (DEA) — skomplikowane prawo dające gigantom korporacyjnym prawo do odłączenia całych rodzin od internetu, w przypadku gdy choć jeden domownik zostanie oskarżony (bez dowodów) o pogwałcenie praw autorskich. DEA daje podstawy do stworzenia „wielkiego firewalla brytyjskiego” celem cenzurowania wszelkich stron nieakceptowanych przez wytwórnie muzyczne i studia filmowe. Ustawę tę parlament przegłosował bez żadnej poważnej debaty publicznej, naprędce i w szemranym procesie, w którym wybrani przez nas reprezentanci naszego narodu zdradzili społeczeństwo, aby wręczyć wielki, ładnie opakowany prezent swoim korporacyjnym kumplom. Na tym się nie kończy: na całym świecie bogate kraje, takie jak USA, Kanada czy UE, negocjują tajne umowy dotyczące praw autorskich: Anti-Counterfeiting Trade Agreement (Umowa handlowa dotycząca zwalczania obrotu towarami podrabianymi, ACTA) oraz Trans-Pacific Partnership (TPP), które powielają wszelkie problemy ustawy Digital Economy Act (DEA), dodając kolejne. Plan jest taki, aby najpierw uchwalić te umowy potajemnie, bez debaty publicznej, a potem zmusić najbiedniejsze państwa świata do ich podpisania — kraje te nie będą bowiem mogły sprzedawać swoich dóbr krajom bogatym, jeśli nie podpiszą wyżej wspomnianych umów. W Ameryce planuje się przegłosowanie ustawy z pominięciem debaty w Kongresie, wykorzystując władzę wykonawczą Prezydenta USA. Prace nad ACTA rozpoczęto wprawdzie podczas prezydentury G. W. Busha, ale administracja Obamy podchodzi do tej umowy z wielkim entuzjazmem i przewodniczy tworzeniu TPP. Obie partie uczestniczą w tym samym szaleństwie. Jeśli więc nawet nie łamiesz praw autorskich teraz, to wkrótce będziesz. Wszystkie kary zostaną też zaostrzone. Mnie, jako komuś, kto zarabia na życie w oparciu o prawa autorskie, na myśl o tym robi się niedobrze. Jeżeli celem wielkich firm z przemysłu rozrywkowego jest zniszczenie idei praw autorskich, nie mogli wybrać lepszej taktyki niż obecna. Zatem — *pieprzyć to*, albo, jak elokwentnie ujęli to piosenkarz Wobbly i organizator związkowy Woody Guthrie: „Piosenka ta jest objęta prawem autorskim w USA przez 28 lat, na mocy pieczęci praw autorskich nr 154085, i każdy, kto ją zaśpiewa bez naszego pozwolenia, będzie naszym wielkim przyjacielem, ponieważ nic nas to nie obchodzi. Odtwarzajcie ją. Zmieniajcie ją. Śpiewajcie ją. Tańczcie w jej rytm. Jodłujcie ją. My ją tylko chcieliśmy stworzyć.” Darowizny i słowo skierowane do nauczycieli i bibliotekarzy Zawsze gdy publikuję książkę w internecie za darmo, dostaję e‑maile od czytelników, którzy chcą przesłać mi darowiznę za książkę. Doceniam ich hojność, ale nie jestem zainteresowany darowiznami, ponieważ moi wydawcy są dla mnie ważni. Ich wkład w proces powstawania książki jest ogromny: poprawiają ją, przedstawiają ją odbiorcom, do których sam nigdy bym nie dotarł, zachęcają mnie do cięższej pracy. Nie mam najmniejszego zamiaru pomijać ich w rozliczeniach. Jest jednak sposób, aby zrobić dobry użytek z tej hojności i wydaje mi się, że go właśnie znalazłem. Oto on: jest wielu nauczycieli i bibliotekarzy, którym zależy na tym, aby ich uczniowie mogli korzystać z wydrukowanej wersji tej książki, ale ich budżet na to nie pozwala (nauczyciele w USA wydają około 1200 dolarów z własnej kieszeni na materiały dydaktyczne, ponieważ ich budżety nie są w stanie pokryć tych wydatków. Dlatego też sponsoruję wyposażenie jednej sali szkolnej w szkole podstawowej Ivanhoe Elementary w mojej dzielnicy w Los Angeles. Możesz tam sam „zaadoptować” klasę). Istnieją hojni ludzie, którzy chcą przesłać mi trochę gotówki w podzięce za darmowe e-booki. Proponuję zebrać ich wszystkich razem. Jeśli jesteś nauczycielem lub bibliotekarzem i chcesz otrzymać darmową kopię Kontekstu, napisz e‑mail na adres freecontextbook@gmail.com, podając swoje imię i nazwisko oraz nazwę i adres szkoły. Moja wspaniała asystentka, Olga Nunes, opublikuje dane szkoły na stronie http://craphound.com/context/donate/, dzięki czemu potencjalni darczyńcy będą mogli je zobaczyć. Jeśli spodobała ci się elektroniczna wersja Kontekstu i chcesz przesłać darowiznę jako podziękowanie, odwiedź stronę http://craphound.com/context/donate/ i znajdź nauczyciela lub bibliotekarza, którego chciałbyś wesprzeć. Następnie wejdź na stronę Amazon, BN.com lub stronę swojego ulubionego sprzedawcy książek w formie elektronicznej i zamów egzemplarz do użytku szkolnego. Wyślij kopię potwierdzenia zakupu (jeśli chcesz, możesz najpierw usunąć swój adres e‑mail oraz inne dane osobowe! ) na adres freecontextbook@gmail.com, tak aby Olga mogła oznaczyć ten egzemplarz jako wysłany. Jeśli nie chcesz publicznie ujawniać swoich danych jako darczyńcy, daj nam znać, pozostaniesz wtedy anonimowy; w innym przypadku podziękujemy ci za hojność na stronie darczyńców. Użyłem tego sposobu przy pięciu moich książkach, dzięki waszej hojności przekazałem ponad tysiąc egzemplarzy w ręce czytelników. Słowa nie zdołają wyrazić mojej wdzięczności — jeden z moich czytelników nazwał ten gest „spłacaniem długu, połączonym z natychmiastową satysfakcją”. To świetna sprawa, nieprawdaż? *Tim O'Reilly* Przedmowa Edwin Schlossberg powiedział kiedyś: „umiejętność pisania to tworzenie kontekstu, w którym inni ludzie potrafią myśleć”. Jak bardzo dzisiaj potrzebujemy takiej umiejętności! Żyjąc w czasach zmian i przewrotów, znaleźliśmy się w sytuacji, w której nasze przeszłe doświadczenia będące dotychczas wskazówkami, czego możemy się spodziewać i co o tym myśleć, stały się bezużyteczne. Teraz potrzebujemy twórców kontekstu, którzy ukształtują nasze rozumienie i myślenie o nadchodzących zmianach. Od początku było jasne, że Cory Doctorow to jeden z wielkich twórców kontekstu naszego pokolenia, pomagający nam wszystkim zrozumieć następstwa uwolnienia technologii. Mamy szczęście, że w przeciwieństwie do innych ludzi z branży, których pole widzenia ogranicza się do niedawnych zmian lub do najbliższego roku bądź dwóch, Cory wykorzystuje siłę opowieści, aby przedstawić to, co się dzieje, w szerszej perspektywie. Od swej pierwszej powieści Down and Out in the Magic Kingdom do ostatniej For the Win, Cory pomaga nam zrozumieć otaczający nas świat. Idee obecne w jego opowieściach to *narzędzia pozwalające na namysł* nad trudnymi problemami przyszłości, których prawie nikt nie jest w stanie przewidzieć. Jaką gospodarkę zbudujemy, skoro dobra fizyczne są prawie darmowe? Czy związki zawodowe pojawią się w grach MMORPG? Jak młodzi dorośli mogą powstrzymać inwigilację społeczeństwa? Podobnie jak Cory, żyję w przyszłości lub w czymś, co wydaje się przyszłością ludziom, którzy nie są jeszcze świadomi tego, jak świat się rozwinął. Otaczają mnie programiści, innowatorzy i przedsiębiorcy, z których każdy tworzy cząstkę nowego świata. Jednak nawet ci, którzy rozwijają najnowocześniejsze technologie, potrzebują kontekstu, w ramach którego mogą myśleć. Budując następną generację aplikacji konsumenckich czy tworząc błyszczące zabawki zamiast usług o nieprzemijającej wartości, mogą łatwo dać się złapać w sieć trywialności. To tutaj przenikliwy zmysł moralny Cory'ego zyskuje znaczenie. Cory jest żarliwym zwolennikiem roli, jaką technologia odegra w budowaniu lepszego świata, i podkreśla naszą odpowiedzialność za uczynienie świata lepszym. Jeżeli każda z powieści (i opowiadań) Cory'ego jest przepełniona wizjami możliwych wersji przyszłości, to jego eseje oferują jeszcze czystszą dawkę wizji. Macie tu okazję, aby docenić troskliwy i przenikliwy umysł, który stawia czoła teraźniejszości i bliskiej przyszłości. Pisarstwo Cory'ego jest dydaktyczne w najlepszym znaczeniu tego słowa. Wszystkie jego opowiadania i eseje wiele nas uczą o świecie niedalekiej przyszłości — uczą nas tego, co powinniśmy o nim wiedzieć, aby przetrwać i rozwijać się. Uczą w sposób rozrywkowy, ale wciąż uczą. Jesteście gotowi na lekcję? Jaś i magiczna fasola: dlaczego komputer to nie straszny potwór? Zachowując zdrowy rozsądek, rodzice nie muszą się niczego obawiać, gdy pozwalają małym dzieciom na korzystanie z komputera. „Tatusiu, chcę coś zrobić na twoim laptopie!” Tak prawie zawsze brzmią słowa mojej córki Poesy tuż po przebudzeniu (zazwyczaj o godzinie 5 rano). Jestem rannym ptaszkiem, więc to ja obejmuję poranną zmianę w wychowywaniu dziecka. Jako rodzic żyjący w XXI wieku, nie jestem obojętny na to, ile czasu moje dziecko spędza przed ekranem — ale trudno mi się oprzeć pokusie pozostawienia dziecka przed telewizorem lub laptopem w roli opiekunki, aby móc w spokoju odpowiedzieć na e‑maile. Jako pisarz, pragnę podzielić się swoimi opowieściami z moją dwulatką. Choć nie twierdzę, że znalazłem rozwiązania wszystkich problemów, to uważam, że wypracowaliśmy rozwiązanie, które działa. Stosujemy miks technologii, sztuki opowiadania, zabawy oraz — muszę przyznać — elektronicznej niańki, dzięki której mogę sprawdzić przynajmniej *kilka* e‑maili jeszcze przed śniadaniem. Kiedy Poe była malutka, wdrapywała się na moje kolana i wpatrywała w ekran laptopa. Dawno temu zgraliśmy jej ulubione DVD (gdy miała około 16 miesięcy, przez pewien okres kładła płyty DVD na podłodze błyszczącą stroną do dołu, stawała na nich i „jeździła”, zamieniając dysk w kompletnie niezdatne do odczytu skupisko mikrozadrapań). Dwadzieścia kilka filmów, cała kolekcja The Muppet Show, kilka programów przyrodniczych BBC — wszystkie te filmy mieszczą się na karcie SD 32GB, a ja z żoną mamy w swoich laptopach po jednym zestawie tych filmów na wypadek, gdyby dziecko rozpłakało się w samolocie lub zrobiło „scenę” w restauracji. Używam odtwarzacza wideo VLC — jest to wolne oprogramowanie, które odtwarza praktycznie każdy kiedykolwiek stworzony format. Można z niego wyeliminować cały interfejs użytkownika tak, aby było widać tylko ruchomy kwadrat z obrazem wideo. Menedżer okna Gnome w Linuxie pozwala wybrać opcję „Zawsze na górze”. Zmniejszam to okno do rozmiaru znaczka pocztowego i przenoszę w górny prawy róg ekranu, i to jest właśnie część ekranu przeznaczona dla Poesy. Gdy była mniejsza, każdego poranka, kiedy przechodziła od trybu pobudki do trybu zabawy, pozwalaliśmy jej oglądać tę część ekranu przez 10 lub 20 minut. Teraz jest bardziej aktywna i prosi o więcej — często o coś z YouTube (pobieramy jej ulubione klipy z YouTube za pomocą deturl.com), lub prosi mnie o wpisanie słów, np. „piesek i królik”, aby zobaczyć wyniki wyszukiwania. Miło jest dzielić się z nią ekranem. Wskazuje na te elementy wideo, które jej się podobają, i pyta mnie o nie (możliwość pauzy to świetna opcja!) lub to ja zauważam tam coś, na co chcę zwrócić jej uwagę. Jednocześnie ona patrzy na „moją” część ekranu — okna przeglądarki, załączniki do e‑maila itd. — i też mnie o nie pyta. Zabawa zaczyna się, gdy włączamy to wszystko do zabawy w opowiadanie. Zaczęliśmy od bajki Jaś i magiczna fasola. Opowiedziałem jej tę bajkę pewnego poranka, gdy byliśmy na wakacjach. Choć podobały jej się dźwięki *Fi Fi Fo Fum*, to nie rozumiała takich wyrazów jak łodyga fasoli, zamek, magiczna harfa czy złote jajo. Pokazałem jej więc kilka zdjęć tych przedmiotów na serwisie Flickr. Później znalazłem dwie czy trzy różne animowane wersje bajki o Jasiu na YouTube, w tym absolutnie wspaniałą wersję Maxa Fleischera z 1933 r. Poesy bardzo przypadły do gustu te animacje, a zwłaszcza różnice pomiędzy nimi. Dlatego pewnego wieczoru ułożyliśmy łodygę fasoli z klocków Lego i świetnie bawiliśmy się, biegając w kółko po domu, odgrywając Jasia i magiczną fasolę, oraz wykorzystując do zabawy wypchane zwierzaki w charakterze innych postaci z bajki. Złote jajo zrobiliśmy ze zwiniętej w kulkę folii aluminiowej, a magiczną harfę z wieszaka na płaszcze, taśmy i żyłki. Potem biegaliśmy po schodach, wydając z siebie głośne okrzyki. Po wszystkim wróciliśmy do komputera, obejrzeliśmy i posłuchaliśmy kilku harf na YouTube. W kolejną sobotę pojechaliśmy obejrzeć gęsi na farmie w Hackney City. Teraz, gdy dajemy w domu córce do zjedzenia coś małego i podobnego do fasolki, chwyta dwie lub trzy sztuki i wyrzuca je za okno, krzycząc: „Magiczna fasolka! Magiczna fasolka! Jasiu, miałeś sprzedać krówkę za pieniądze!”. Wspaniała zabawa! Każdy rodzic, którego znam, martwi się o zgubny wpływ używania urządzeń z ekranem przez dzieci, zwłaszcza te najmłodsze. Słyszałem ekspertów twierdzących, że dzieci powinno się trzymać z dala od ekranów do trzeciego lub czwartego roku życia, a nawet dłużej, co nie jest łatwe — przynajmniej w naszej rodzinie, gdzie dwoje dorosłych często używa laptopów lub konsoli do pracy, aktywności społecznościowej i rozrywki. Czuję, że nasza zabawa z laptopem jest czymś, co ma sens. Nie ma nic wspólnego z biernym oglądaniem telewizji, które hipnotyzuje i izoluje od rzeczywistości. Wręcz przeciwnie — to wspólne doświadczenie, które wymaga od nas sporej wyobraźni, a zwieńczone jest bieganiem po domu i głośnym śmiechem! Przeplatają się światy z bajki, świat realny i świat zabawy. Telewizor włączam tylko wtedy, gdy potrzebuję kilku minut, aby przygotować owsiankę i nakryć do stołu przed śniadaniem. Wciąż nie mogę się nadziwić, jak bardzo telewizja potrafi zahipnotyzować mojego szkraba. Za nic jednak nie zamieniłbym naszej żywiołowej i zwariowanej zabawy inspirowanej internetem. Seks nastolatków Moja pierwsza powieść dla młodzieży Little Brother opowiada historię nastoletniego Marcusa Yallowa, który tworzy armię młodych ludzi stawiających sobie za cel zreformowanie rządu USA za wszelką cenę. On i jego koledzy wykorzystują kryptografię oraz inne technologie do łamania rządowych zabezpieczeń, rozpowszechniania literatury rewolucyjnej, do odkrywania i publikowania tajnych notatek rządowych oraz do wyprowadzania w pole urzędników. W każdym rozdziale znajduje się swego rodzaju przewodnik, jak samodzielnie wykonać te zadania, na przykład jak wyłączyć identyfikację radiową, dezaktywować system identyfikacji biometrycznej czy usunąć instalowane w szkolnych sieciach programy cenzurujące, które kontrolują dostęp do treści w internecie. Książka ta jest hymnem na cześć wolności osobistej, wolności słowa, prawa ludzi do kwestionowania prawowitości władzy lub wręcz do obalenia rządu, nawet w okresie wojny. Książkę kieruję do młodszych i starszych nastolatków (Marcus ma 17 lat) oraz do dorosłych. Oczywiście zdawałem sobie sprawę z tego, że niektóre opisane w powieści zagadnienia polityczne i technologiczne mogą wstrząsnąć czytelnikami. I rzeczywiście — kilku recenzentów wyraziło się o nich krytycznie. Ale nie aż tak wielu i nie przesadnie. To, czego się nie spodziewałem, to strumień korespondencji i próśb nauczycieli, uczniów, rodziców i bibliotekarzy, którzy byli wściekli, zaniepokojeni lub smutni ze względu na fakt, że Marcus odbywa inicjację seksualną w drugiej połowie książki (poza tym, część z nich czuła się obrażona tym, że Marcus pije piwo, a niektórzy dziwili się, jak to jest możliwe, że za pyskowanie starszym od siebie chłopak nie poniósł żadnych konsekwencji). Scena zbliżenia fizycznego jest daleka od obsceniczności. Po kulminacyjnej scenie powieści Marcus i jego dziewczyna zostają sami w jej pokoju. Całują się, ona podaje mu kondom, po czym scena urywa się. W następnej scenie Marcus przyznaje, że wszystko przebiegło inaczej, niż się spodziewał, ale i tak było bardzo dobrze i w pewien sposób lepiej, niż oczekiwał. Bohaterowie byli parą już od pewnego czasu i wiele wskazywało na to, że jeszcze długo pozostaną razem. Nie znajdziemy w tej scenie opisów zapachów i smaków, postękiwania czy pisków, brakuje w niej przedstawień anatomii. Wywołanie podniecenia nie było celem tej sceny. Wprowadziłem ją, bo miało to znaczenie dla fabuły — aby te dwie postacie zrobiły właśnie to i właśnie wtedy. Poświęciłem już tyle czasu na wyjaśnienie terminów „znaczenie dla fabuły”, „znaczenie dla przebiegu akcji” oraz „znaczenie dla konstrukcji postaci”, że wydaje mi się, jakbym stworzył zakładkę typu FAQ, czyli „Odpowiedzi na najczęściej zadawane pytania dotyczące występków nastoletnich bohaterów literatury dla młodych dorosłych”. Tak naprawdę — zadawane jest wciąż to samo pytanie: „Dlaczego twoje postaci robią coś, co zapewne wyprowadzi rodziców z równowagi, i dlaczego nie zostaną ukarane za swoje przewinienia?” A teraz odpowiedź na to pytanie. Po pierwsze, ponieważ nastolatkowie uprawiają seks i piją piwo, a zazwyczaj najgorsze, co się im z tego powodu przytrafia, to kac oraz kilka dni wstydu. Gdy byłem nastolatkiem, od czasu do czasu piłem, kochałem się i nie słuchałem autorytetów. Z tego powodu najczęściej czułem się po prostu dobrze. Czasami czułem się źle. Niekiedy było cudownie, a raz czy dwa — fatalnie. I tak samo czuli się wszyscy, których znałem. Nastolatkowie ryzykują, czasem nawet bardzo, lecz ryzyko, że danej nocy wypicie piwa zniszczy ci życie, jest niezmiernie niskie. Sztuka nie jest dokładnie analogiczna do życia, a science-fiction prosi czytelnika, aby zaaprobował to, co niemożliwe. Jeżeli jednak twoja książka przedstawia świat, w którym pełni dezaprobaty rodzice manipulują fizyką tak, że wszelkie akty nieposłuszeństwa natychmiast prowadzą do zagłady — nie będzie ona zbyt wiarygodna. Patos, który rodzice chcą widzieć w książkach, przechodzi w banał — mdły, trywialny, autorytarny i nadęty. Po drugie — ponieważ jest to sztuka. Już od czasów malowideł naskalnych artyści ujmują kojarzone z miłością fizyczną treści w swoich dziełach, skierowanych do szerokiego grona odbiorców. Istnieje powód, dla którego Watykan i Luwr są pełne dzieł przedstawiających nagość. Seks jest częścią doświadczenia ludzkiego i dlatego sztuka od niego nie stroni. Seks w literaturze młodzieżowej zazwyczaj jest czymś naturalnym — jest kulminacją dorastania, zwieńczeniem serii czynów brzemiennych w konsekwencje (jak kłamstwo, mówienie prawdy, szlachetne zachowanie, podważanie autorytetów itd.), dokonywanych po raz pierwszy w życiu, naprawdę bez zdawania sobie sprawy z ich następstw. Te figuratywne utraty „dziewictwa” stanowią jeden z głównych motywów literatury dla młodzieży. Jest zatem artystycznie uzasadnione, aby w trakcie rozwoju fabuły figuratywność stała się dosłownością. To powszechna literacka i artystyczna technika, w dodatku bardzo skuteczna. Przyznam, że zdumiewa mnie sprzeciw dorosłych wobec seksu w tej książce. Nie dlatego, że sprzeciw ten może wynikać z pruderii, ale dlatego, że scena seksu „przy wyłączonej kamerze” znajduje się pośród obrazowych opisów zamieszek, tortur oraz szczegółowych porad, jak wagarować. Jako ojciec małej dziewczynki jestem przekonany, że każdy rodzic ma prawo i obowiązek decydować o tym, jaki kontakt jego dziecko powinno mieć z seksualnością i materiałami o wyraźnie seksualnym charakterze. Prawo to jest jednak ograniczone rzeczywistością: prawdopodobieństwo, że uczeń szkoły średniej w wieku 14 lub 15 lat nic nie wie o życiu, jest dość małe. Co więcej, dziecko, które wchodzi w wiek dojrzewania nie rozumiejąc biologicznych i emocjonalnych zjawisk związanych z jego własnym ciałem i tym, do czego ono służy, będzie (jeszcze bardziej) skonfundowane. Nastolatkowie myślą o seksie. Cały czas. Wielu z nich ma kontakty seksualne. Wielu z nich eksperymentuje w tym zakresie. Nie wierzę, że z opisu fikcyjnej sceny miłosnej pomiędzy dwojgiem zakochanych nastolatków większość nastoletnich czytelników dowie się czegokolwiek nowego — ogromna większość z nich jest już świadoma seksualnych kontaktów pomiędzy siedemnastolatkami. Skoro czytając tę książkę czytelnik nie jest w stanie dowiedzieć się niczego nowego o seksie, nie wiem, jak może ona ograniczać prawo rodziców do decydowania o tym, kiedy i gdzie ich dzieci odkryją istnienie miłości fizycznej. Urodzeni ryzykanci: pisanie dla młodzieży Wiem, że obiecałem tym razem napisać o makropłatnościach, ale to było zanim dowiedziałem się o specjalnym wydaniu „Locusa” poświęconym literaturze science-fiction (SF) dla młodzieży. Jako że właśnie promuję swoją pierwszą powieść SF dla młodzieży, Little Brother, zdecydowałem się odłożyć temat makropłatności o miesiąc, aby teraz opowiedzieć o tym, czego się nauczyłem o pisaniu dla młodych ludzi. Przede wszystkim, literatura science-fiction dla młodzieży to ogromny, ale niewidzialny rynek. Liczby mówią za siebie: bestseller SF dla młodzieży sprzedaje się dziesięciokrotnie lepiej niż jego odpowiednik dla dorosłych. Podobnie jak wiele produktów, które odniosły sukces komercyjny, literatura dla młodzieży jest ignorowana przez pośredników i rzadko otrzymuje Nagrodę Hugo (ang. Hugo Award). A kiedy ostatnio ktoś z was był na ceremonii rozdania nagród Złotej Kaczki (ang. Golden Duck)? Jednak wielu z nas przechodziło przez etap pisania książek SF dla młodzieży i to właśnie ten typ literatury da nam następną generację autorów SF. Za literaturą dla młodzieży stoi armia promotorów niezwiązana bezpośrednio z SF: nauczyciele, bibliotekarze i specjalistyczni księgarze. Są oni świadomi ogromnego wpływu, jaki określona książka może wywrzeć na młodego człowieka w odpowiednim momencie, dlatego też długo zastanawiają się, jak przekonać dzieciaki do jej przeczytania. Wśród młodzieży książki pełnią rolę markerów społecznej tożsamości — dobre tytuły krążą wśród przyjaciół jak epidemia ospy wietrznej, zarażając ich język i światopogląd. Z tego powodu pisanie dla młodych odbiorców jest tak *istotne*. Wszyscy, niezależnie od wieku, czytamy dla rozrywki, ale młodzi czytają także w celach poznawczych — są bardzo spostrzegawczy i chętnie komentują. Pisanie dla młodych ludzi niesie ze sobą odpowiedzialność, ale to właśnie ona przynosi ogrom satysfakcji. Odczuwasz ją w trakcie osobistych spotkań z czytelnikami — dowiadujesz się wtedy, że czytali twoją książkę, że wyszukali w sieci każdy detal fabuły i zamienili opowiedzianą w książce historię w hobby. Załamujemy ręce z powodu coraz niższej jakości literatury SF — i słusznie. Spójrzmy, ilu nastolatków uczęszcza na spotkania lokalnego kółka literatury SF obecnie, a ilu uczęszczało w przeszłości? Mimo to liczba młodych czytelników SF w krótkim czasie wzrosła. Częściowo jest to pewnie zasługa serii o Harrym Potterze, choć podczas obecnej trasy promocyjnej odkrywam istnienie całych zastępów niedocenionych bohaterów rewolucji wznieconej przez młodzież. Na przedmieściach Chicago, w Naperville, działa księgarnia Anderson's. Jest to sympatyczny, niezależny sklep w stylu tych, które miło wspominamy z dawnych lat. Ale nie o tym chciałem opowiedzieć. *Oprócz* prowadzenia księgarni, ludzie z Anderson's organizują „targi książek”. Na ciężarówki ładuje się półki na kółkach wypełnione starannie wyselekcjonowanymi tytułami, przechowywanymi w pobliskim magazynie. Następnie półki te przewozi się do szkół na całym Środkowym Zachodzie, gdzie w szkolnych salach sportowych odbywają się improwizowane targi książek. Imprezy tego typu spełniają niezmiernie ważną rolę, ponieważ nikt nie wejdzie do księgarni, zanim nie polubi książek. Młodzi ludzie potrzebują przynęty, która zawiedzie ich do poważniejszej literatury. Kiedyś funkcję tę pełnił detalista nie związany z książkami — kiosk, supermarket. Tak było przed konsolidacją dystrybucji, zanim rynek opanowały wielkopowierzchniowe markety typu Wal-Mart. Skurczenie się liczby dystrybutorów doprowadziło do masowego obniżenia liczby tytułów dostępnych poza księgarniami. Mimo tego, że księgarnie stawały się większe i lepiej zaopatrzone, prawdopodobieństwo odnalezienia przez nastolatka właściwej książki było coraz niższe. Wiemy, co wydarzyło się później: upadki firm średniej wielkości, wielkie fuzje i przejęcia na rynku wydawniczym, przerwane kariery. Dlatego gdy księgarze z Anderson's parkują ciężarówkę pod szkołą i rozładowują książki tam, gdzie nie da się ich nie zauważyć, odzyskujemy terytorium utracone dwadzieścia lat temu i przywracamy dzieciakom odebrane możliwości. Pisanie dla młodych jest naprawdę ekscytujące. Jak się wyraził pewien autor literatury młodzieżowej, „Dojrzewanie to seria śmiałych i nieodwracalnych decyzji”. Jednego dnia nie ponosisz konsekwencji za kłamstwo, a następnego już tak, i krok wstecz jest niemożliwy. Jednego dnia nigdy nie poświęciłbyś niczego dla przyjaciela, a drugiego już tak, i nie ma odwrotu. Czy zatem dziwi, że więź łącząca grupy nastolatków jest równie silna, co więź łącząca kolegów z wojska? Czy dziwi fakt, że rejony mózgu odpowiedzialne za ocenę ryzyka pozostają nierozwinięte aż do dorosłości? Czy ktokolwiek zdecydowałby się na śmiałe czyny lub podejmowanie egzystencjalnego ryzyka, gdyby nie brak rozwiniętego systemu oceny tego ryzyka? Świat młodych jest pełen intensywnych doznań oraz mądrych bądź głupich, ale zawsze odważnych wyborów — taki świat to marzenie każdego autora opowieści. Gdy zdamy sobie sprawę z tego, że bohaterowie książki żyją w stanie podwyższonego ryzyka i ponoszą poważne konsekwencje, każdy wątek fabularny zyskuje wagę, która zachęca do poznania kolejnych kart powieści. Brak uznania mainstreamu dla literatury młodzieżowej nie jest wcale taki zły. Dużo można opowiedzieć o życiu w zaniedbanej, hermetycznej bohemie (jej wartość doceniają starzy sympatycy SF i komiksów). Znajduje się tam sporo przestrzeni do działań artystycznych, politycznych i komercyjnych, podobnie jak w innych gettach, gdzie narodziły się takie gatunki jak hip-hop, gry fabularne (RPG) i literatura wagonowa. Oczywiście niektórzy nie potrafią wyzbyć się obaw o moralne zepsucie młodzieży (zjawisko znane już w czasach Sokratesa; do degrengolady młodych miało się przyczyniać nawet tańczenie walca czy słuchanie szafy grającej), więc jeśli zbulwersujesz osobę tego pokroju, to chyba postępujesz właściwie. Zachowania ryzykanckie — w tym nieroztropne przygody towarzyskie, seksualne czy nadużywanie różnych substancji — są charakterystyczne dla młodych ludzi i ich definiują. Naturalne jest więc, że wszystko, co towarzyszy młodzieży, czy to literatura science-fiction, gry wideo czy telewizja, będzie oskarżone o ich demoralizację. Jednak wystraszeni i obrażalscy bardziej niż kiedykolwiek zawężają horyzonty młodych, odmawiając im przyjemności ze spotkań w przestrzeni publicznej lub online — ze strachu przed rzadkim jak uderzenie meteorytu porwaniem przez upiornych pedofilów lub argumentując swe zakazy ochroną młodzieży przed gangami, strzelaniną w szkole czy inną grozą rodem z tabloidów. Literatura jest chyba jednym z ostatnich bastionów wolności dostępnych młodym ludziom w obecnych czasach. Pisanie dla nich uważam za zaszczyt. Bez cenzury: nauczanie umiejętności korzystania z internetu Problem Kontrola nad tym, jak dzieciaki używają komputerów, to ciągła przepychanka polityczna, a także część szeroko zakrojonej debaty na temat dziecięcej pornografii, przemocy wśród młodzieży, nadużyć seksualnych, prywatności, piractwa i oszustw. Gdyby tego było mało, dzisiejsze reguły użytkowania technologii, w których dorastają współczesne dzieci, będą odgrywać kluczową rolę w kontekście ich przyszłych miejsc pracy, konkurencyjności gospodarek i dyskursu politycznego. Biedne dzieciaki! To, że młodzież o wiele lepiej od dorosłych rozumie nowe technologie, nie jest niczym nowym. W roku 1878 nowo uruchomiony system Bella zepsuł się z winy młodych chłopców, których przekwalifikowano z posłańców na operatorów powstającego systemu telefonicznego, a oni potraktowali tę wciąż delikatną infrastrukturę telekomunikacyjną jako pole do płatania figli i nieprzemyślanych eksperymentów. W dzisiejszych czasach dzieciaki wciąż zostawiają w tyle dorosłych, którzy podobno mają kontrolę nad sieciami domowymi i szkolnymi. Tocząc nieformalne rozmowy, coraz to odkrywam, że dzieciaki są niewyczerpanym źródłem sztuczek i pomysłów, jak obejść filtry i kontrole. Odkrywam też, że wymieniają się trikami jak szaleni, handlując nimi jak kartami kolekcjonerskimi i zyskując uznanie wśród rówieśników, którzy dzięki nim otrzymują dostęp do całego internetu, zamiast wąskiego wycinka widzianego przez pęknięcie w zaporze ogniowej. Muszę przyznać, że to leje miód na moje serce. W końcu, czy chcemy wychować pokolenie sprawne technologicznie niczym dysydent irański, czy może nieporadne i niekompetentne jak władza irańska, którą owi dysydenci zostawiają daleko w tyle? Jestem jednak również rodzicem i zdaję sobie sprawę, że już wkrótce moja córka natrafi w sieci na różne wstrętne rzeczy, o których nawet nie chcę myśleć. Jej prywatności zagrażać będzie cała plejada złoczyńców, od namolnych marketingowców śledzących każdy jej ruch w sieci, przez dupków starających się zarazić jej komputer wirusami, po szalonych szpiegów z agencji, takich jak NSA, którzy najchętniej założyliby podsłuch całemu światu. Dodajmy do tego fakt, że treści raz opublikowane przez nią w sieci mogą mieć konsekwencje na resztę jej życia — każda niezręczna wypowiedź pozostanie tam na zawsze — i mamy pełen obraz problemu. Wydaje mi się jednak, że wiem, jak go rozwiązać. Rozwiązanie: brak programów cenzurujących Zacznijmy od stwierdzenia, że programy cenzurujące nie działają. Wyłapują mnóstwo dozwolonych treści, uniemożliwiając nauczycielom realizowanie scenariusza zajęć, a dzieciakom — wyszukiwanie treści do nauki. Nie rozpoznają natomiast ogromnych ilości złego materiału, np. złośliwego oprogramowania czy stron pornograficznych. W wielkich fabrykach producentów zbędnych programów cenzurujących po prostu nie ma tylu świętoszków, żeby poprawnie sklasyfikować każdy dokument w internecie. Najgorsze jest to, jak programy cenzurujące uczą dzieci, że użytkując Sieć zupełnie normalnie, jesteśmy śledzeni za każdym kroku: klikając, tweetując, wysyłając e-mail czy wiadomości w komunikatorze. Rozpaczliwie przestrzegamy nasze dzieciaki przed wyjawianiem w serwisach społecznościowych informacji osobistych czy publikowaniem kompromitujących zdjęć. One jednak rozumieją, że czyny mówią głośniej niż słowa — monitorując wszystkich uczniów w szkole i karcąc tych, którzy chcą uwolnić się spod panowania wszechwiedzącego „wielkiego brata”, tak naprawdę przyznajemy, że prywatność jest bezwartościowa. W takim świecie nie istnieje siła, która zachęciłaby młodych do ochrony własnej prywatności. Z drugiej strony programy cenzurujące to znakomity materiał do szkolnej analizy. Stanowią materiał wyjściowy do nauczania o nowoczesnych mediach w sposób sensowny i bogaty w informacje, co pozwoli podnieść poziom umiejętności i bezpieczeństwa użytkowania sieci przez dzieciaki. Plan lekcji Oto zarys mojego programu nauczania edukacji medialnej (skierowany do uczniów): Badania przeprowadzone przez Electronic Frontier Foundation w 2003 roku wykazały, że nawet *połowa* stron istotnych dla realizacji programów nauczania w szkołach amerykańskich została zablokowana przez różne komercyjne programy cenzurujące. Ćwiczenie to umożliwia naukę krytycznego wyszukiwania i analizy statystycznej, pozwala też bliżej zapoznać się z własnym programem nauki. Dodatkowe zadanie polega na rozpoznawaniu tematów podatnych na zablokowanie — na przykład stron poświęconych zdrowiu rozrodczemu, rakowi piersi, rasizmowi itp. Omów praktyki typu „bezpieczeństwo poprzez zaciemnienie” oraz „teatr bezpieczeństwa”. Przedyskutuj sens wdrażania systemu bezpieczeństwa, z którym tak łatwo rozprawiają się dzieci i młodzież. Wyobraź sobie, jakie mielibyśmy społeczeństwo, gdyby każdy absolwent szkoły średniej potrafił składać takie wnioski. Gdy przebrniesz przez niniejsze zadanie, żadna lekcja na temat polityki, historii czy wiedzy o społeczeństwie nie będzie już taka, jak wcześniej. Dziękuję. Zaproponowany przeze mnie roczny program nauczania edukacji medialnej wychowałby pokolenie uczniów rozumiejących takie zagadnienia jak: statystyka stosowana, ryzyko, bezpieczeństwo, zaangażowanie obywatelskie, procedury prawne oraz metody oceny wiarygodności informacji. Czego więcej może chcieć społeczeństwo? Pisanie w erze rozproszenia My, pisarze, zdajemy sobie sprawę, że naszych czytelników rozprasza, a czasami nawet przytłacza niezliczoność informacji dostępnych w internecie za jednym kliknięciem. Oczywiście pisarze doświadczają podobnego problemu — deliryczny zalew informacji i komunikacji czai się zza ekranu i aby tam wejść, wystarczy wyjść z edytora tekstu skrótem klawiszowym Alt-Tab. Najgorsza rada, jaką w życiu otrzymałem, była taka, że należy trzymać się z dala od internetu, ponieważ kradnie czas i nie pozwala pisać. Rada ta była błędna w kontekście twórczości, pracy zawodowej i w życiu osobistym, choć wiem, co jej autor miał na myśli. Co jakiś czas, gdy natrafiam na nową stronę, grę lub usługę, wciąga mnie jak czarna dziura, czyhająca przy każdej możliwej okazji, aby odebrać mi skupienie i uwagę. Jako młody ojciec, biorący aktywny udział w wychowaniu dziecka, piszący co najmniej jedną książkę rocznie, kilka artykułów prasowych miesięcznie, ponad dziesięć wpisów na blogu dziennie plus nowele, opowiadania i przemowy, naprawdę jestem świadom krótkich terminów i zagrożenia wynikłego z dekoncentracji. Jednak internet jest dla mnie dobry. Oddziałuje pozytywnie na moją kreatywność i poczucie estetyki, przynosi mi korzyści zawodowe i osobiste, i za każdą ukradzioną mi chwilę oddaje sto przyjemnych uciech. Rezygnacja z internetu byłaby tak trudna jak rezygnacja z pisarstwa i wielu innych przyjemnych grzechów. Chyba nauczyłem się równoważyć różne elementy w moim życiu, używając kilku prostych technik, które przez lata sobie wypracowałem. Wprawdzie bogactwo informacji czasami mnie rozprasza, ale to już rzadkość. Zazwyczaj bez problemu nadążam za obowiązkami, gdyż stosuję się do własnych wskazówek, które niżej wymieniam. Krótkie, ale regularne sesje pisania Gdy pracuję nad opowiadaniem lub powieścią, ustalam sobie skromne cele, np. napisać stronę lub dwie dziennie. Cele te realizuję w całości, *nie robiąc nic innego* w trakcie samej pracy. Podczas gdy izolacja od otoczenia na kilka godzin non-stop wydaje się nierealna lub nawet niepożądana, to jak najbardziej możliwe jest całkowite wyłączenie się na 20 minut. Jedna strona maszynopisu dziennie daje mi w sumie więcej materiału niż na jedną powieść rocznie — wystarczy policzyć. 20 minut dziennie znaleźć nietrudno — to tak krótki okres, że można o tyle skrócić sen albo przerwę na posiłek (chociaż nie powinno się to przerodzić w nawyk). Najważniejsze, aby te 20-minutowe sesje realizować codziennie, łącznie z weekendami, gdyż wtedy zachowujemy rytm, jednocześnie pozwalając myślom swobodnie krążyć w naszej głowie pomiędzy poszczególnymi sesjami. Myśli te — np. *bon mot* lub zmysłowy detal — warto zebrać jeszcze przed wznowieniem pracy, bo to one stworzą treść następnej strony tekstu. Zostaw sobie wskazówkę Po napisaniu zaplanowanej liczby słów — *zatrzymaj się*. Odejdź od klawiatury nawet wtedy, gdy jesteś w środku zdania. A może zwłaszcza wtedy, gdy jesteś w środku zdania. W ten sposób gdy otworzysz edytor tekstu następnego dnia, pierwszych kilka wyrazów zdania już tam jest, co pozwala przyjemniej wznowić pisanie. Dziewiarki zostawiają kawałek włóczki wystającej z dzianiny po to, aby łatwiej było wznowić pracę następnego dnia — nazywają go „wskazówką”. Garncarze pozostawiają szorstką krawędź na mokrej glinie, zanim opakują ją w plastik i zostawią na noc, ponieważ trudniej jest dokończyć pracę na wygładzonej krawędzi. Nie rób researchu w trakcie pisania Research to nie pisanie — i vice-versa. Jeśli najdzie cię ochota, aby sprawdzić jakieś konkretne dane za pomocą wyszukiwarki, *nie rób tego*. Nie wyszukuj długości Mostu Brooklyńskiego, populacji Rhode Island czy odległości Ziemi od Słońca, ponieważ wpadniesz w trans klikania, który zamieni 20 minut pracy w wielogodzinną pseudo-idyllę. Zamiast tego, zrób to, co robią dziennikarze: wpisz „TK” w to miejsce tekstu, w którym dany fakt ma się znaleźć, np. „Most Brooklyński, TK metrów wzbiło się ku górze niczym latawiec”, i wyszukaj długość mostu już po napisaniu zaplanowanej liczby słów. W języku angielskim zbitka „TK” występuje bardzo rzadko (ja natknąłem się na jeden wyraz: „Atkins”), więc szybkie spojrzenie na tekst da ci pojęcie o liczbie faktów do późniejszego wyszukania. Jeśli zapomnisz wpisać wszystkie fakty, redaktor tekstu łatwo rozpozna braki i zwróci na nie uwagę. Pisanie to ceremonia Zapomnij o budowaniu specjalnej atmosfery, dzięki której doświadczysz przypływu weny. Zapomnij o świecach, muzyce, ciszy, odpowiednim krześle, papierosie czy położeniu dzieci do łóżek. Owszem, miło jest zaspokoić wszelkie potrzeby jeszcze przed rozpoczęciem sesji pisania, ale jeśli wmówisz sobie, że potrafisz pisać tylko w idealnych warunkach, bardzo trudno będzie ci znaleźć wolne 20 minut i jednocześnie stworzyć perfekcyjne otoczenie. Kiedy masz wolny czas, po prostu połóż palce na klawiaturze i pisz. Przez 20 minut zniesiesz hałas, ciszę, dzieci, brak wygody, głód. Zabij edytor tekstu Word, Google Office i OpenOffice zdumiewają gamą ustawień ułatwiających pisanie, którymi można się bawić w nieskończoność. Zapomnij o nich, gdyż tylko wprowadzają zamieszanie. Ostatnią rzeczą, której chcesz od edytora, to „korekta” pisowni, czy krytyka konstrukcji zdania. Programiści, którzy stworzyli używany przez ciebie edytor tekstu, sami używają klawiatury każdego dnia i mogą sobie pozwolić na zakup dowolnie wybranego narzędzia w celu wpisania tekstu do komputera. Nie programują używając Worda. Wolą używać Emacs, vi, TextPad, BBEdit, Gedit i wielu innych programów z szerokiej gamy dostępnych na rynku. Aplikacje te należą do najsolidniejszych narzędzi w historii oprogramowania (ponieważ stanowią rdzeń wszystkich innych rodzajów oprogramowania), a ponadto są wolne od rozpraszających uwagę elementów, jednocześnie zachowując przydatne funkcje, takie jak wyszukiwanie i zamiana. Nie należy zapominać o skromnym pliku tekstowym (.txt), który ma szereg zalet, m.in. odczytuje go prawie każda aplikacja komputera, można wkleić go bezpośrednio do e‑maila, nie przenosi wirusów. Komunikatory to zło Największym wrogiem koncentracji jest technologiczny ekosystem komputera: komunikatory internetowe, powiadomienia o nowych e‑mailach, RSS, Skype itp. Oczekiwanie na odpowiedź na wysłaną wiadomość odwraca uwagę, choćby podświadomie. Wszystko, co „wyskakuje” na ekranie, odciąga cenną uwagę. Naucz znajomych i rodzinę, aby kontaktowali się z tobą za pomocą komunikatorów internetowych w umówionym czasie, a nie na zawołanie. Dzięki temu wyłuskasz 20 minut tylko na pisanie. Umów się na czat — tekstowy, głosowy lub wideo — kiedy tego potrzebujesz, ale nie otwieraj komunikatorów podczas pracy. Ustawienie „dostępny” działa jak gigantyczny baner, wysyłający w świat wiadomość: „ZDEKONCENTRUJ MNIE”. Nie jestem wynalazcą wymienionych technik, ale to one ułatwiają mi pisanie w XXI wieku. Ekstremalna geekowatość Nie jestem bynajmniej najbardziej geekowatym współczesnym pisarzem science-fiction. Na szczycie geekowatości znajdują się starzy mistrzowie, w porównaniu z którymi jestem ledwie nowicjuszem, a moje kwalifikacje pozwalają mi co najwyżej sprawdzić składnię ich skryptu. Stross, mam tu na myśli ciebie. Niemniej przyznam, że moja geekowatość jest ponadprzeciętna i objawia się w moim pisarstwie na tyle, że wydaje się ono prawie doskonale geekowate. Taki sposób pisania kosztuje mnie tyle samo wysiłku, ile mi go oszczędza. Ponadto daje mi ogromną frajdę i podpowiada zastosowania „cywilne”, które być może ktoś zechce przekształcić w rzeczy pożądane przez mniej geekowatą część społeczeństwa. W tym duchu oferuję wam trzy osobliwe rozwiązania z pogranicza technologii i pisarstwa science-fiction: 1. Biznes: darowizna książęk Ten punkt zajmuje najniższe miejsce na mojej liście, ale za to najłatwiej go wdrożyć. Jak wszyscy wiedzą (Bob), udostępniam wszystkie moje książki za darmo w formie e-booków na licencji Creative Commons tego samego dnia, w którym pojawiają się w sprzedaży w sklepach. Dla większości osób darmowy e-book stanowi zachętę do kupna książki drukowanej, więc nie jest jej zamiennikiem. Jest jednak niewielka grupa ludzi — w większości są to inne geeki — którym *naprawdę* wystarcza e-book, a którzy tak czy owak chcą się odwdzięczyć autorom (szacunek dla nich!). Piszą do mnie: „Czy mogę przesłać Panu darowiznę?” A moja odpowiedź na to pytanie niezmiennie brzmi „Niestety, nie”, ponieważ: Zatem, jak zwykle, poprosiłem moich czytelników, aby odwdzięczyli mi się za napisanie książki ofiarując darowiznę na rzecz szkoły, biblioteki lub ośrodka resocjalizacji. Porada ta nie sprawdza się jednak w praktyce. Większość z nas nie ma pojęcia, jak darować książki szkołom czy bibliotekom — stanąć w recepcji z książką w dłoni i tak po prostu oddać ją pracownikowi, mówiąc: „Proszę, to dla was”? Począwszy od powieści Little Brother postępuję inaczej. Jestem „swatką”, która kojarzy darczyńcę z beneficjentem. Założyłem konto e‑mailowe na Google i poinformowałem szkoły oraz inne instytucje o możliwości zamówienia darmowego egzemplarza książki — wystarczy napisać wiadomość na podany adres i zostawić swój firmowy adres e‑mailowy. Zatrudniłem zdolną asystentkę, Olgę Nunes, która monitoruje otrzymaną pocztę, weryfikuje jej nadawców, aby odsiać fałszerzy i naciągaczy, a następnie umieszcza na mojej stronie listę potencjalnych beneficjentów, ułożoną według położenia geograficznego. Wtedy ja informuję potencjalnych darczyńców o możliwości łatwego (z pewnością *łatwiejszego*) przekazania darowizny w podzięce za moją pracę. Wystarczy kupić w wybranej księgarni dowolną liczbę egzemplarzy drukowanej książki, wybrać organizacje zabiegające o darowizny, wysłać nam potwierdzenie zakupu na e‑mail po to, abyśmy mogli usunąć ich z listy oczekujących. Wnioskując z e‑maili darczyńców, wielu przekazało książki pierwszej oczekującej organizacji, inni wybrali organizacje z własnego regionu, a jeszcze inni kierowali się ich reputacją. Niektórzy przekazali kilka egzemplarzy — nawet piętnaście! W momencie pisania tego tekstu, rozdaliśmy ponad dwieście egzemplarzy osobom, którym naprawdę zależało na tej książce. Dzięki tej „akcji” ja mogę pochwalić się zwiększoną liczbą sprzedanych książek, moje wydawnictwo — dochodem ze sprzedaży, biblioteka lub szkoła dostała pożądany materiał, a czytelnik może poczuć satysfakcję z zapłaty za otrzymaną wartość. Całe to przedsięwzięcie sporo mnie kosztowało. Musiałem zatrudnić osobę potrafiącą odróżnić ludzi uczciwych od nieuczciwych, posługującą się kodem HTML potrzebnym do formatowania i aktualizacji strony. Wydałem dwa razy więcej, niż zarobiłem. Była to finansowa klapa. Projekt ten potwierdził natomiast słuszność koncepcji. Istnieje tu więc szansa rynkowa dla kogoś, kto zechciałby uruchomić tego typu usługę na szerszą skalę. Wyobrażam sobie konsorcjum American Library Association (lub International Federation of Library Associations) oraz programu Adopt-a-School (dla ułatwienia weryfikacji beneficjentów) i ich współpracę z kilkudziesięcioma księgarniami o zasięgu krajowym i lokalnym. Darczyńcy otrzymują sugestie dotyczące książki (np. „Science Fiction”, „Powieści dla młodzieży”, „Szkoły w moim regionie” lub „Szkoły w najbiedniejszych regionach kraju”) i przekazują ją w kilku kliknięciach. W zamian otrzymują potwierdzenie potrzebne do odpisu podatku od darowizny. 2. Research: twitter a notatki Jestem na półmetku pisania powieści wymagającej ode mnie intensywnego researchu — w tym celu przeczytałem już 50 czy 60 książek. W trakcie ich czytania robiłem dużo notatek, które przypominały wpisy na Twitterze. Oto kilka przykładów: Notatki te wykonałem czytając książkę Lijia Hang pt. Socjalizm jest wspaniały! — niesamowity pamiętnik opisujący życie na chińskiej wsi w okresie reform gospodarczych i uprzemysłowienia. Hasztagi (#tag) to luźne kategorie, do których przypisuję notatkę w trakcie jej pisania. Te oraz setki innych notatek wprowadzam do pliku tekstowego. W trakcie wykonywania notatek miałem nadzieję, że istnieje program, który dokona analizy składniowej pliku i wygeneruje chmurę tagów (taką jak ta na ilustracji) z klikalnymi linkami odnoszącymi się do zawartości hasztagów. Niestety, gdy lista notatek wydłużyła się, zdałem sobie sprawę, że taki program nie istnieje. Zwróciłem się więc z zapytaniem do czytelników bloga Boing Boing, którego współtworzę. Jeden z moich czytelników, Dan McDonald, przedstawił fantastyczny skrypt Perl o nazwie tagcloud.pl, który wykonuje dokładnie to, czego chcę: przeprowadza analizę składniową wszystkich moich notatek i zamienia je w bazę danych, którą mogę przeszukiwać wizualnie, klikając na chmurę. Rozwiązanie to okazuje się nieocenione w trakcie pisania powieści. Pozwala łatwo przeszukiwać notatki za pomocą klikania — jeden hasztag prowadzi do drugiego, który z kolei prowadzi do zapytania, po czym pojawia się kolejny tag. Eksplorowanie notatek w ten sposób jest jednocześnie przypadkowe i ukierunkowane. Co więcej, ten format jest dla mnie naturalny, ze względu na wszystkie inne używane przeze mnie serwisy – takie jak Twitter – które używają tego zwięzłego, telegraficznego stylu. Skrypt perlowy Dana jest dostępny na wolnej licencji i można go ściągnąć ze strony perlmonks.org/?node_id=707360. 3. Proces: Flashbake Znam wielu archiwistów i wiem, na co się najczęściej skarżą w obecnych, cyfrowych czasach — jest to śmierć manuskryptu. Przed erą cyfryzacji autorzy tworzyli kilka wersji roboczych swoich dzieł. Ręcznie nanosili uwagi, podążając za swoimi myślami powstałymi w trakcie pisania. Porównując ze sobą te robocze wersje, archiwiści i uczeni mogli uzyskać wgląd w stan umysłu i proces twórczy autora. W erze cyfrowej większość autorów pracuje na jednym pliku, wprowadzając zmiany przy każdym przeglądzie. Nie istnieją już odrębne, wyjątkowe szkice, a jedynie ciągły zwój poddawany ciągłej modyfikacji. Wszystkie kroki pośrednie prowadzące do gotowego dzieła przestają istnieć. Pomyślałem, że wcale nie musi tak być. Komputery potrafią zapamiętać niewyobrażalną ilość informacji, czyli także przechować historię modyfikacji pliku. Wszakże jest to normą w procesie twórczym oprogramowania, gdzie repozytoria kodów wykorzystuje się do śledzenia każdej zmiany w kodzie. Zapisywane są dane o autorze wprowadzonych zmian, ich rodzaju i przyczynie. Napisałem więc do znajomego programisty, Thomasa Gideona, prowadzącego podkastu Command Line (http://thecommandline.net), i spytałem o dobry system kontroli wersji dla moich projektów literackich. Preferowany przeze mnie system powinien co kilka minut automatycznie sprawdzać zmiany wprowadzone do masterplików pisanej przeze mnie powieści, a potem wprowadzić zaktualizowane pliki do systemu. Thomas podszedł do mojego pomysłu z entuzjazmem. Stworzył skrypt wykorzystujący wolny i otwarty system kontroli wersji Git (wykorzystywany do pracy nad jądrem systemu Linux). System ten sprawdza moją prozę co 15 minut, każdorazowo zbierając z zegara systemowego informacje o bieżącej strefie czasowej (gdzie jestem), o pogodzie (z Google) oraz o tytułach moich trzech ostatnich postów na blogu Boing Boing (o czym myślę). Przyszłe wersje będą wspierać wtyczki w celu zebrania większych ilości metadanych, np. trzy ostatnie tweety i trzy ostatnie piosenki odtwarzane przez mój player. Thomas nazwał ten system „Flashbake” — neologizm ten pochodzi z mojej pierwszej powieści Down and Out in the Magic Kingdom. Poczułem się zaszczycony. Szczegóły dotyczące procesu pisania, które można wychwycić dzięki systemowi Git, są niezmiernie bogate, żeby nie powiedzieć — narcystyczne. Nie widzę jednak powodu, dlaczego miałbym ich *nie* zbierać. Nie kosztuje to więcej niż kosztowałby mnie codzienny zapis każdorazowych zmian w pliku i to bez żadnych metadanych. A skoro Git — i inne repozytoria źródeł — zaprojektowano w celu zsumowania wielu zmian za jednym razem (powiedzmy wszystkie zmiany pomiędzy wersją 1 a wersją 2 danego produktu), łatwo jest zignorować metadane, jeśli nam przeszkadzają. Wprawdzie zebrane szczegóły mogą się przydać jakiemuś uczonemu studiującemu moje dzieła za sto lat, jednak mnie bardziej interesuje wykorzystanie ich na potrzeby własne, np. pomogą mi podsumować literówki, które wyłapałem pomiędzy wydaniami książek. Flashbake pomaga mi ponadto zachować kopie zapasowe moich prac (Git zaprojektowano z myślą o replikowaniu bazy danych na inne serwery po to, aby ułatwić programistom pracę nad tym samym plikiem). Co ważniejsze, jestem ciekaw, czego się dowiem o własnym procesie twórczym. Bywają takie dni, kiedy proza lekko „wypływa” spod klawiatury, są też takie dni, gdy każde słowo rodzi się w bólach. Jeszcze nie wiem, jakie czynniki zewnętrzne mają wpływ na tę rozbieżność. Za rok, dwa lub trzy będę potrafił używać systemu Flashbake do generowania ciekawych wykresów i statystyk o własnym procesie pisania. Czy pogoda ma na niego wpływ? Czy piszę więcej wtedy, gdy często bloguję? Czy lepsze dni następują w cyklach? Czy piszę szybciej w trasie czy w domu? Znam siebie na tyle dobrze, by wiedzieć, że gdybym stał się empirykiem własnego życia zamiast notować swoje spostrzeżenia, wtedy wszystko, co bym osiągnął, to impresjonistyczne pamiętniki odsyłające mnie do moich własnych wniosków. Nie dowiedziałbym się wtedy niczego nowego. Thomas udostępnił Flashbake jako wolne oprogramowanie. Można je ściągnąć tu: http://bitbucketlabs.net/flashbake. Wprawdzie program ten nie jest łatwy i wymaga sporo „majsterkowania”, ale już w trakcie pierwszego miesiąca użytkowania fascynuje i wydaje się niezmiernie przydatny. Przy odpowiedniej dozie zaangażowania można szybko nabyć umiejętność obsługi Flashbake. Jak powstrzymać skrzynkę pocztową przed eksplozją Całe moje życie znajduje się w mojej poczcie elektronicznej. Każdego dnia otrzymuję setki wiadomości, które nie są spamem. Gdy nie wyjeżdżam, nie karmię córki lub nie bawię się z nią, wtedy zazwyczaj mam włączony laptop, jestem online i sprawdzam pocztę. To moja alfa i omega, mój system kontroli wersji (jeśli chcę odnaleźć starą wersję jakiegoś dokumentu, znajduję go w wiadomości, którą wysłałem komuś wcześniej), moja książka adresowa, mój pamiętnik, mój spowiednik. Mam ponad milion zarchiwizowanych e‑maili, które zebrałem od 1991 roku. Na domiar tego, moja skrzynka jest prawie zawsze *pusta*. Przez ponad dekadę pracowałem nad przepływem poczty, doskonaląc go do tego stopnia, że potrafię zarządzać wszystkim, co trafia do skrzynki. Wpadłem na kilka pomysłów, które nie przestają zaskakiwać i zachwycać moich przyjaciół i znajomych z pracy. A oto i one: Sortuj skrzynkę według tematów To mój zdecydowany faworyt. Gdy na świecie dzieje się coś ważnego, prawdopodobnie wiele osób będzie wysyłać na ten temat e‑maile o dość podobnych tytułach. Kiedy urodziła się moja córka, większość e‑maili z gratulacjami rozpoczynała się od wyrazu „gratulacje”. A gdy prosiłem znajomych o pomoc w znalezieniu biura, większość porad rozpoczynała się słowem „biuro”. Jeżeli kilkaset kopii tego samego spamu przedostanie się przez filtr i trafi do mojej skrzynki, wszystkie mają taki sam tytuły, co ułatwia ich zaznaczenie i usunięcie. Pozbycie się spamu w obcym alfabecie też jest łatwizną, gdyż wszystkie znaki spoza alfabetu rzymskiego pozycjonowane są na początku lub na końcu listy wiadomości — jeśli nie znasz cyrylicy, koreańskiego, hebrajskiego czy uproszczonego Kanji, możesz usunąć cały ten spam kilkoma kliknięciami. E-maile od znanych nadawców zaznacz na kolorowo Gdzieś w trzewiach programu poczty elektronicznej znajduje się proste narzędzie służące do dodawania „reguł” i „filtrów” poczty przychodzącej i wychodzącej. Oto dwa narzędzia, które ułatwiły mi zarządzanie pocztą: dodaj do książki adresowej każdego odbiorcę e‑maili, zaznacz na kolorowo e‑maile od znanych nadawców (ja używam uspokajającego odcienia zieleni) — tym samym wyróżnisz je spośród zwykłej poczty. Narzędzia te pozwalają prędko sprawdzić, czy wiadomość pochodzi od kogoś, komu wysłałeś e‑mail w przeszłości. Jest to szczególnie przydatne w przypadku, gdy e‑mail wart przeczytania wylądował w folderze spamu, ponieważ filtr omyłkowo uznał ten e‑mail za spam. Pozbądź się osób, które doprowadzają cię do szału Jeżeli jest ktoś — często obcy — kto znalazł cię w Sieci i wyznaczył sobie za cel uprzykrzenie ci życia, wysyłając bezsensowne, nachalne e‑maile, nie polegaj na swojej żelaznej samodyscyplinie, by zignorować te złośliwe wiadomości. Zamiast tego utwórz filtr „killfile” i dodaj do niego adresy e‑mailowe owych anty-korespondentów. Ustaw w programie pocztowym polecenie usunięcia tych e‑maili lub zapisania ich w miejscu, gdzie nie będziesz musiał na nie patrzeć. Zrezygnuj częściowo z list mailingowych Wielu z nas zobowiązuje się dołączyć do listy mailingowej z powodów towarzyskich lub zawodowych, nawet jeśli większość z wiadomości nas nie dotyczy. Przykład: lista osób planujących coroczne wydarzenie, w którym masz mały udział. Nie możesz ani zrezygnować z takich list, ani czytać wszystkich przychodzących e‑maili. Wyjściem z tej sytuacji jest utworzenie reguły, która zapisze wszystkie wiadomości z list mailingowych w folderze „lista mailingowa”, za wyjątkiem wiadomości, które zawierają twoje imię („Jeżeli w temacie e‑maila jest [nazwa listy], a treść nie zawiera [twoje imię], wtedy…”). Tym sposobem będziesz w stanie niezwłocznie odpowiedzieć na e‑maile, w których ktoś przywołuje twoje imię, a reszta z nich zostanie bezpiecznie odłożona na bok i będzie dostępna w razie potrzeby. Stwórz listę oczekującą Na pulpicie mam niewielki plik tekstowy o nazwie CZEKAM.TXT, który zawiera listę rozmów, e‑maili, paczek i płatności, na które czekam. (np. CZEKAM NA E‑MAIL Fred w sprawie kolacji 5.01.2008 lub CZEKAM NA PIENIĄDZE 32.11 funtów - zwrot od Johna Lewisa). Raz lub dwa razy dziennie rzucam okiem na listę i sprawdzam, czy jest tam coś, co powinienem był otrzymać, ale nie otrzymałem, i wysyłam przypomnienie. Taki system oszczędził mi więcej kolacji, pieniędzy i czasu niż cokolwiek innego z całej powyższej listy porad. Na czym pracuję Co jakiś czas ludzie zadają mi pytania o narzędzia i systemy, których używam w pracy. Jako dużo podróżujący i pracujący pisarz spędzam wiele czasu bawiąc się moimi narzędziami i systemami. Ryzykując oskarżeniem o brak skromności (rzadki przywilej każdego autora artykułów), stworzę krótki wykaz wraz z listą życzeń i planów do realizacji w przyszłości. Najpierw sprzęt: Laptop — ThinkPad X200. To stosunkowo nowa maszyna z serii lekkich podróżnych notebooków Lenovo ThinkPad X. Model X200 jest na tyle szybki, że nie czuje się spowolnień i, podobnie jak wszystkie ThinkPady, jest bardzo wytrzymały i łatwo w nim przeprowadzać drobne prace konserwatorskie. Swój laptop kupiłem w Wielkiej Brytanii, choć wolę amerykańską klawiaturę. Kupiłem więc amerykańską klawiaturę oddzielnie i zainstalowałem ją w laptopie w ciągu 20 sekund, choć nigdy wcześniej tego nie robiłem. Oddzielnie kupiłem dysk twardy 500GB i pamięć 4GB RAM (producenci zawsze kantują na dyskach twardych i pamięciach) i zainstalowałem je w ciągu pięciu minut. Firma Lenovo kupiła linię ThinkPad od IBM w 2005 roku, ale IBM wciąż posiada umowę serwisową przez swój oddział IBM Global Services. Za około sto dolarów rocznie wykupiłem gwarancję wymiany sprzętu na miejscu w dniu następnym, co oznacza, że jeśli coś się zepsuje w moim laptopie, to następnego dnia IBM wyśle do mnie technika wraz ze wszystkimi potrzebnymi częściami, niezależnie od tego, gdzie przebywam. ThinkPadów używam od 2006 roku, już trzy razy korzystałem z usług serwisowych i za każdym razem byłem pod wrażeniem (jeśli wydaje ci się, że trzy naprawy serwisowe w ciągu czterech lat oznaczają kiepską jakość sprzętu, weź pod uwagę, że komputery innych marek, których używałem, „padały” w czasie krótszym niż jeden rok). Do ThinkPada używam dwóch różnych akumulatorów: 9-ogniwowy, który waży 1,4 funta, oraz mały 4-ogniwowy o wadze jedynie 10 uncji. Podczas podróży używam tylko 9-ogniwowego — wystarcza na ponad 5 godzin, nawet podczas połączenia z siecią bezprzewodową. W domu przerzucam się na lżejszy akumulator 4-ogniwowy, co odciąża mój kręgosłup w trakcie spacerów z domu do biura i odwrotnie. 4 ogniwa wystarczają na jedną lub dwie godziny, ale gdy przebywam w domu, rzadko kiedy pozostaję dłużej poza zasięgiem gniazdka elektrycznego. W biurze mam stację dokującą do ThinkPada, podłączoną do generycznego monitora Sanyo. Mam też naprawdę świetną steampunkową klawiaturę wykonaną ręcznie — Datamancer (http://datamancer.net — wejdź na stronę. Popodniecaj się. Potem wróć). Używam myszki Logitech Anywhere MX — to pierwsza myszka od kilku lat, która zrobiła na mnie wrażenie. Jest bardzo precyzyjna i ergonomiczna. Kulkę można rozluźnić, by kręciła się swobodnie, co ułatwia dotarcie na dół długiego pliku. Myszka śmiga, wydając przyjemny odgłos. Stacja dokująca posiada napęd DVD/CD (nie mają go superprzenośne modele ThinkPada, ale w ogóle mi go nie brakuje). W biurze mam także dysk z kopiami zapasowymi: generyczny dysk 500GB z napędem o pełnej wysokości — kupiłem go tanio w serwisie Amazon. W podróży używam małego dysku 500GB 9mm SATA zasilanego przez USB. Gdy jestem w domu, codziennie robię kopie zapasowe na pełnowymiarowym dysku, gdy zasiadam za swoim biurkiem. W trasie zaś robię kopie przy śniadaniu. Lista życzeń. Lenovo właśnie wypuścił na rynek laptop X201 — jest szybszy i posiada touch pad. Chcę go mieć. Jestem jak pies Pawłowa, jeśli chodzi o upgrade. Wprawdzie nie potrzebuję go do niczego szczególnego, ale nie mogę się doczekać szybkich dysków półprzewodnikowych SSD o niskim poborze mocy i pojemności 500GB — to minimum dla moich potrzeb. Telefon. Mam Google/HTC NexusOne i — tak jak Tim Berners-Lee — uroczyście oświadczam, że nienawidzę tego telefonu najmniej ze wszystkich, które do tej pory posiadałem. Zrootowałem telefon dzięki prostym instrukcjom znalezionym online i teraz wykorzystuję go jako modem do laptopa, co jest rewelacyjne, zwłaszcza podczas tras promujących książkę i konferencji, na których 4 tys. geeków przeciąża połączenie sieciowe w hotelu. Mam karty SIM z pakietami bez limitów w amerykańskim T-Mobile i brytyjskim Orange, które wymieniam w zależności od tego, w którym kraju przebywam. NexusOne posiada satelitarną nawigację samochodową z podpowiadaniem „krok po kroku” oraz aplikacją Google Maps, która zawiera dane o ruchu lokalnym. Dzięki temu oszczędzam w podróży 10–15 dolarów dziennie, rezygnując z GPS w wynajmowanym samochodzie. W przeciwieństwie do poprzednika — G1 — NexusOne jest wystarczająco szybki, aby uruchomić na nim wspaniały system operacyjny, jakim jest Android. Teraz o oprogramowaniu lokalnym: System operacyjny. Używam Ubuntu — odmiany wolnego systemu GNU/Linux, który w zamyśle ma być łatwy w obsłudze i serwisowaniu dla nie-informatyków. Byłem kiedyś administratorem systemu Unix, ale to było dawno temu; dziś nie zatrudniłbym sam siebie do tej pracy. Ubuntu po prostu DZIAŁA. Ostatnio musiałem zainstalować Windows XP na starym ThinkPadzie — instalacja tego systemu była sto razy bardziej skomplikowana niż uruchomienie Ubuntu. Gdy przesiadłem się z MacOS na Ubuntu, przez tydzień lub dwa byłem zdezorientowany, podobnie jak wtedy, gdy wyremontowaliśmy kuchnię i zmieniliśmy miejsce przechowywania rzeczy. Potem system operacyjny Ubuntu jakby przestał istnieć — przestałem go zauważać. Nie psuje się częściej ani poważniej niż jakikolwiek inny system, którego używałem do tej pory. Ubuntu daje się poznać jako artefakt (przestaje być niewidzialną instalacją) wyłącznie wtedy, gdy nagle zdaję sobie sprawę, jak prosto i sprawnie ten system DZIAŁA. Przykład: Ubuntu pozwala łatwo znajdować i instalować aplikacje. Przy przenoszeniu się na nowy komputer (coś, co ja robię co 8–12 miesięcy) można wgrać w nową instalację Ubuntu automatycznie generowaną listę wszystkich uruchamianych programów, a system spokojnie i skutecznie je wszystkie zainstaluje i skonfiguruje. Kolejny przykład: wsparcie Ubuntu dla bezprzewodowych modemów 3G jest o niebo lepsze niż w systemach Mac i Windows, w których sterowniki 3G są komercyjne i zazwyczaj pochodzą od firm z branży telefonii komórkowej. Własnościowe sterowniki zawierają wszelkie rodzaje śmieciowego oprogramowania. Wyświetlają duże, krzykliwe ekrany ogłaszające, że właśnie połączyłeś się z internetem (z domyślnym ciągiem wykrzykników: !!!!!!!), co irytuje, gdy zyliard razy musisz włączać modem, aby sprawdzić trasę lub przeczytać e‑maile. Ubuntu przeciwnie — wykorzystuje swoje własne, uprzednio zainstalowane sterowniki, które po prostu DZIAŁAJĄ: podłączasz modem, a system cię pyta, w którym kraju się znajdujesz i kto dostarcza ci internet. Po czym konfiguruje modem — za każdym razem idealnie. To zdumiewające. E‑mail. Moje życie toczy się w poczcie elektronicznej. To chyba kwestia pokoleniowa, ale nie potrafię zrozumieć obiegowej mądrości, wedle której następne pokolenie użytkowników komputerów woli komunikatory od e‑maili. Dla mnie e‑mail posiada niezrównaną moc organizacyjną — to mieszczące 1,5 miliona wiadomości archiwum, które opisuje całą moją osobistą i zawodową historię. Stare wersje opowiadań, listy do przyjaciół, zamówienia handlowe — jeśli nie ma tego w archiwum moich e‑maili, oznacza to, że te rzeczy nie istnieją. Używam Thunderbirda — to wydajny lokalny program, klient poczty elektronicznej. Jest to wolne oprogramowanie, którym opiekuje się Mozilla Foundation – najbardziej znana z przeglądarki Firefox. Thunderbird filtruje spam w stopniu zadowalającym. Wydajność tego filtru zwiększam, ustawiając automatyczne dodawanie do książki adresowej każdego adresu e‑mailowego, na który odpowiadam. Ustawiam filtr tak, aby automatycznie zaznaczał e‑maile od wcześniejszych korespondentów na zielono — dzięki temu od razu rozpoznam, czy w folderze spamu znajdują się e‑maile od kogoś, z kim kiedyś już wymieniałem korespondencję. Jeśli e‑maile pochodzą od obcych, a w polu „Do” (a nie w polu DW) widnieje mój adres e‑mailowy, wtedy zaznaczam te e‑maile na niebiesko, co pozwala prędko odróżnić e‑maile osobiste od spamu wysyłanego przez ludzi z branży PR. Przechowuję zarchiwizowane e‑maile w folderach zagnieżdżonych: Przyjaciele (2010, 2009, 2008…), Boing Boing (2010, 2009, 2008…), Biznes (2010 itp.), Konferencje/Podróże, Aktywizm, Pisanie (kategoria ogólna, a potem podfoldery dla każdej książki i czasopisma, do których regularnie pisuję). Przypisuję do folderów e‑maile otrzymane i wysłane — robię to rutynowo każdego dnia. Otwieram pocztę poprzez tunel SSH, który przydaje się wtedy, gdy sieci blokują dostęp do serwera SMTP. Tunel ponadto chroni moją prywatność przed lokalnymi szpiegami. Zadanie cykliczne co minutę lub dwie sprawdza, czy tunel jest otwarty, a gdy nie jest — restartuje go (tracę tunel za każdym razem, gdy zmieniam połączenie sieciowe). Do mobilnego sprawdzania poczty używam otwartego i darmowego klienta POP na Androida o nazwie K-9. Jest trochę prymitywny — mógłby używać lepszych filtrów i wskaźników statusu. Cholernie trudno w nim odzyskać usunięty przypadkowo e‑mail. Ale jest OK. Skonfigurowałem konto POP tak, aby nie usuwało wiadomości, jeśli nie usunę ich także z urządzenia. Przez telefon sprawdzam e‑maile (ale zazwyczaj nie odpowiadam na nie) — pomiędzy sesjami na laptopie. Usuwam każdy spam lub głupi e‑mail, abym nie musiał robić tego znowu na laptopie. K-9 jest wystarczająco sprytny, żeby usuwać lokalne kopii wiadomości, które zostały pobrane na laptopa i usunięte z serwera. Lista życzeń. Marzę o szybszym, solidniejszym wyszukiwaniu w Thunderbird. W moim archiwum e‑maili znajduje się wiele przydatnych i istotnych informacji, a przeszukiwanie tych milionów wiadomości przez Thunderbird jest powolne i niewydajne. Tęsknię do czasów, gdy uruchamiałem na laptopie własny lokalny serwer IMAP i używałem kilku programów-klientów do uzyskania dostępu do serwera, dzięki czemu używałem jednego klienta do filtrowania spamu, drugiego do blogów, jeszcze innych do wyszukiwania i czytania, podczas gdy IMAP synchronizował wszystkie te czynności. Zarzuciłem to, ponieważ wszystkie te wielokrotne kopie e‑maili zapychały dysk twardy. Teraz mam 8GB archiwum e‑maili, a przechowywanie 4 lub 5 kopii z nich jest obecnie pewnie bardziej wykonalne niż wiele lat temu. Przeglądarka. Używam Firefoksa oraz kilku bardzo przydatnych wtyczek: CustomizeGoogle, która pozwala mi zobaczyć więcej wyników wyszukiwania (100 za jednym razem) wraz z miniaturą każdego z ich; Linky (która pozwala mi otwierać wiele zakładek jednocześnie, co bywa wygodne w przypadku tekstów podzielonych na części) oraz TinEye — narzędzie pomagające odnaleźć oryginalne wersje obrazów, które znalazłem w anonimowych zakamarkach Sieci (pozwala mi sprawdzić, czy podałem poprawne źródło obrazów we wpisie na blogu). Jestem uzależniony od TabMix Plus, które daje mi o wiele więcej kontroli nad zakładkami, w tym nad ważną funkcją „Otwórz ponownie zakładkę”, która pozwala powtórnie otworzyć zamkniętą w pośpiechu zakładkę. Lubię systemy tolerancyjne — są o wiele bardziej ludzkie niż systemy, które wymagają ode mnie perfekcji. W folderze, który kilka razy dziennie otwieram jako ciąg zakładek, mam kilkaset stron, które otwieram, by zobaczyć, czy opublikowano na nich coś nowego. Kalendarz. Znowu Thunderbird. Uwielbiam kalendarze elektroniczne, a moją bazę danych o spotkaniach można prześledzić wstecz do początku lat 90. poprzedniego wieku (przydaje się, by odnaleźć restaurację, która przypadła mi do gustu podczas pobytu w Baltimore). Muszę jeszcze wypracować metodę synchronizacji kalendarza z urządzeniem mobilnym, głównie z powodu tego, że każdy dostawca kalendarzy zdecydował się używać do wszystkich wpisów w kalendarzu lokalnej strefy czasowej — gdy jesteś w Londynie i wpiszesz lot o godz. 17, „pomocny” komputer zamieni czas lotu na godz. 12 po zmianie zegara systemowego na czas nowojorski. Ustawiłem kalendarz w Thunderbird tak, by zawsze wyświetlał czas londyński, niezależnie od tego, gdzie przebywam, ale jak tylko zsynchronizuję go z urządzeniem mobilnym, usiłuje ono zresetować wszystkie godziny. Lista życzeń. Chcę prostego sposobu dzielenia się kalendarzami bez zamartwiania się o strefy czasowe — jeśli jest napisane „Cory leci o godz. 12”, osoba, z którą się tą informacją dzielę, powinna wiedzieć z całą pewnością, że godz. 12 oznacza godz. 12 w strefie czasowej, w której jest Cory. Taki system ogromnie ułatwiłby mi komunikację z moją żoną, publicystami wydawców, asystentem podróży. Do diaska. RSS. Używam Liferea — nie jest to super czytnik, ale jest OK. Wprawdzie jest o wiele szybszy niż kiedyś, ale wyszukiwanie jest powolne i niefunkcjonalne, i nie ma możliwości powrotu do ostatniego elementu, który zbyt szybko przejrzałem. Mam kilka tysięcy kanałów RSS, ale nawet nie staram się czytać ich wszystkich, skanuję je tylko w poszukiwaniu interesujących haseł. Lista życzeń. Marzę o czytniku RSS, który zarchiwizuje wszystko w każdym kanale RSS, który kiedykolwiek przeczytałem, i pozwoli mi go prędko wyszukać na moim własnym dysku twardym. Ale czad! Pyszności. Hiperlinki, bufor, wysoka dostępność, małe opóźnienie — cały ten spersonalizowany zbiór w pełni chwały. Pakiet biurowy. Używam wolnego oprogramowania OpenOffice.org: Osobistą księgowość prowadzę najczęściej w postaci arkusza kalkulacyjnego — używam powiązanych arkuszy, które cyzeluję, odkąd pierwszy raz założyłem działalność we wczesnych latach dziewięćdziesiątych. Podobają się mojej księgowej tak bardzo, że często pyta, czy może udostępnić ich szablony swoim klientom. Codziennie księguję rachunki, a każdego poranka przeglądam konto bankowe, by sprawdzić, czy nie ma jakichś nieprawidłowości. Czasami używam edytora tekstu OpenOffice, zazwyczaj do delikatnego formatowania lub do korespondencji biznesowej. Pisanie. Używam pospolitego, dołączonego do Ubuntu edytora tekstu o nazwie Gedit. Można do niego jedynie wprowadzać tekst i zapisywać go, posiada też funkcję wyszukiwania i zamieniania. W BBEdit na Maca było kilka ciekawych funkcji do edycji tekstu, których mi troszkę brakuje. Lubię pisać w prostym edytorze, który nie robi nic poza zapamiętywaniem wyrazów, które przyszły mi do głowy. Pomaga mi to oprzeć się pokusie formatowania. Do tworzenia postów na bloga Boing Boing używam Gedit, ręcznie wpisuję kod HTML, co jest starym nawykiem z wczesnych lat 90. Używam autokorekty składni, aby wyłapać niezamknięte tagi, ale oprócz tego zrezygnowałem z automatycznych narzędzi. Skrypty. Mam kilka skryptów użytkowych, które uruchamiam z linii polecenia: skrypt backupowy, który wykorzystuje rsync (bezpieczny i inteligentny, wolny przyrostowy skrypt backupowy) oraz inny skrypt rsync, który wykorzystuje ImageMagick (darmowy pakiet do obróbki grafiki) do zmiany rozmiaru i załadowania grafik, które zapisuje na pulpicie. Czytelnik stworzył dla mnie skryptozakładkę Firefox, która automatycznie tworzy link do stron Flickr, co pozwala wskazać autora prac artystycznych na licencjach Creative Commons, które wykorzystuję na Boing Boing. Już pisałem o Flashbake — programie śledzącym stworzonym przez Thomasa Gideona, który co 15 minut zapisuje wszystkie moje prace pisarskie, ostatnie trzy piosenki, które odtwarzałem, ostatnie trzy posty, które opublikowałem na Boing Boing, moją obecną lokalizację, strefę czasową oraz kilka innych okoliczności. Inne. Używam jeszcze kilku innych przydatnych programów: GIMP do obróbki obrazów, digiKam do ich organizowania oraz do wgrywania ich na Flickr; Ksnapshot służy do zaawansowanych rzutów z ekranu, Banshee do odtwarzania muzyki, VLC do oglądania wideo (czasami otwieram małe okienko VLC w rogu ekranu i włączam bajki dla mojej córki, która siada na moich kolanach i ogląda je, podczas gdy ja sprawdzam e‑mail lub piszę bloga. Oboje możemy pokazywać sobie nawzajem interesujące rzeczy w obydwu oknach i omawiać je — i to jest bezcenne). Wreszcie usługi online: Moje osobiste blogi są tworzone w WordPressie. Płacę Mike'owi Little, pracującemu na zlecenie administratorowi tej platformy, za pomoc w ich obsłudze. Ostatnio zainstalowaliśmy eShop, który pozwala mi sprzedawać audiobooki z Random Mouse Audio w formacie MP3 bezpośrednio w Sieci. Jest toporny, ale za to efektywny i darmowy, podczas gdy wszystkie inne serwisy okazały się i toporne, i drogie. Boing Boing działa na wysoce spersonalizowanym systemie Movable Type, wspomaganym przez pełnoetatowego wydawcę, półetatowego administratora systemu i zakontraktowanego programistę. Używam usługi proxy IPREDator na Pirate Bay, która kosztuje pięć dolarów na miesiąc i nie ma limitów. Wysyłając wszystkie dane przez serwery IPREDator, szyfruję dane tak, aby lokalni szpiedzy nie mogli ich odczytać. IPREDator stworzono w odpowiedzi na wprowadzone w Szwecji drakońskie przepisy dotyczące nadzoru internetowego (Intellectual Property Rights Enforcement Directive, IPRED), które nakładają na dostawców usług internetowych obowiązek szpiegowania użytkowników Sieci, na wypadek łamania przez nich prawa autorskiego. IPREDator nie przechowuje logów i przenosi wszystkie dane do bardziej respektującej prywatność Danii, zanim przekaże je dalej. Sporo pominąłem: Seesmic do Twittera w systemie Android, tanią ładowarkę Brookstone do przenośnego akumulatora, którą wypróbowuję w tej podróży, rozruchową konserwacyjną pamięć USB do Ubuntu, którą mam w torbie. Niemniej wejście w każdy najmniejszy szczegół zapełniłoby całą książkę, a moje samochwalstwo stałoby się nużące, więc na tym zakończę. Jak moi najbliżsi złamią moje hasła, gdy umrę? Opowieści o szyfrowaniu — jeśli zależy ci na integralności danych, czas zadbać o ich bezpieczeństwo i dostęp — nie tylko tu i teraz. Ojcostwo zmieniło mnie — na lepsze. Zmusiło do myślenia w dłuższej perspektywie czasowej. Zacząłem zastanawiać się nad tym, co nieprzewidywalne. Moja żona również. Teraz, gdy nasza córka, Poesy, ma 16 miesięcy, wrośliśmy w nasze role na tyle, że zaczęliśmy rozmyślać o tym, co niewiadome. Jesteśmy gotowi spisać nasze testamenty. Na początku wydawało się to dość proste — łatwo było powiedzieć, co jedno z nas by zrobiło, gdyby zmarło drugie (aktywa przechodzą na osobę żyjącą) lub gdybyśmy odeszli oboje (wszystko przechodzi na dziecko), a nawet gdybyśmy odeszli wszyscy troje (pieniądze dostaje organizacja charytatywna). Zastanawiałem się nad wykonawcą testamentu literackiego (nie chcę ryzykować, aby mój dorobek literacki odziedziczyło dziecko, które w dorosłości może potraktować twórczość swojego ojca w sposób wywrotowy, tak jak to uczynili niektórzy znani pieniacze po odziedziczeniu praw do spuścizny literackiej) i znalazłem pisarza, którego lubię i darzę zaufaniem, a który zgodził się wziąć na siebie ciężar sprawy na wypadek, gdybym zszedł, zanim córka urośnie na tyle, bym mógł być pewnym, że mogę jej zaufać. Prawnik, który wykonał dla mnie niejedną świetną robotę, polecił mi innego prawnika od tych spraw — sprawdziłem go i wydaje mi się w porządku. I wtedy natrafiliśmy na ścianę. A co z naszymi danymi? A konkretnie, co z sekretami, które chronią nasze dane? Podobnie jak coraz więcej osób, które dbają o bezpieczeństwo i integralność swoich danych, zaszyfrowałem wszystkie moje dyski twarde — w laptopach i na dyskach backupowych, używając 128-bitowego szyfru AES (Advanced Encryption Standard). Bez hasła dane na tych dyskach są nie do odzyskania, chyba że nastąpi wielki, przełomowy postęp w technologii kwantowej lub fundamentalna rewolucja informatyczna. Po kryptograficznym zabezpieczeniu danych, żadne komputery świata, nawet pracując jednomyślnie, nie mogłyby odzyskać tych danych inaczej, jak tylko po upływie ery geologicznej. To oczywiście wspaniała wiadomość. Znaczy to, że nie muszę się zamartwiać, co się stanie, gdy zostanę napadnięty i okradziony z laptopa, lub gdy ktoś włamie się do mojego biura (nawet kopie zapasowe najważniejszych moich plików, które trzymam na zdalnym dysku Amazon S3, chronione są mocnym szyfrem, nie straszna mi więc grabież na serwerach firmy Amazon). Samo hasło jest bardzo długie i skomplikowane, znajduje się tylko w mojej głowie i nigdy go nie spisałem. Daje to cudowną wolność. Mogę wszystko chronić: moje prywatne dzienniki, dane finansowe, osobistą i zawodową korespondencję z 15 lat, każde słowo, które spisałem od początku lat 80., każdą sekretną myśl, niedokończoną ideę oraz pracę w toku. W teorii mógłbym ograniczyć ochronę kryptograficzną do paru kluczowych plików, ale to jest o wiele bardziej złożone niż ochrona całego kramu — nie muszę się martwić o to, że zapomniałem zaszyfrować coś, co będzie dla mnie istotne za 10 lub 20 lat. Mogę nawet zaszyfrować wszystkie hasła do innych usług: do e‑maila, banku, spraw urzędowych, mediów społecznościowych, i tak dalej. Trzymam je w pliku głównym, który sam jest chroniony szyfrem na dysku. Póki co, wszystko gra. Ale co, jeśli zostanę zabity lub ubezwłasnowolniony, zanim zdołam przekazać hasło wykonawcy testamentu lub prawnikowi, który mógłby użyć go do otworzenia danych krytycznych, by zamknąć moje sprawy — lub by je kontynuować w przypadku ubezwłasnowolnienia? Nie chcę tak po prostu przekazać hasła mojej żonie czy prawnikowi. Częściowo dlatego, że tajność hasła, które nigdy nie zostało zapisane i jest znane tylko jednej osobie, jest o wiele skuteczniejsza niż bezpieczeństwo hasła zapisanego i przechowywanego w więcej niż jednym miejscu. Co więcej, w wielu krajach sąd nie może (lub ma ograniczone prawo) nakazać ci wyjawienie własnych haseł. A gdy strona trzecia pozna hasło, ochrona tego hasła przed atakami prawnymi jest znacznie osłabiona, ponieważ generalnie prawo chroni wiedzę o hasłach innej osoby w mniejszym stopniu, niż chroni twoje własne zabezpieczenia. Odrzuciłem wszystkie rozwiązania typu „czuwak” — serwis ten wysyła e‑mail z hasłami do wybranego odbiorcy, o ile co tydzień nie poprosisz, by tego nie robił. Tego typu usługi są jeszcze mniej godne zaufania niż powierzenie haseł, powiedzmy, żonie czy prawnikowi. Nie chcę złożyć hasła w skrytce bankowej po tym, jak usłyszałem historie niczym z horroru o bankach, które odmawiają dostępu do skrytki, zanim sąd nie uzna ważności testamentu, a dane konieczne do jego uznania znajdują się właśnie w tej skrytce. Zastanawiałem się nad czymś, co nosi nazwę Shamir's Secret Sharing Scheme (SSSS) — piekielnie inteligentny system szyfrowania, który pozwala rozdzielić hasło na kilka części i tylko kilka z tych części wystarczy do uzyskania dostępu do danych. Przykład: rozdzielasz hasło na dziesięć fragmentów i powierzasz je dziesięciu osobom, po czym pięć dowolnych osób składa swoje fragmenty hasła razem i uzyskuje dostęp do zaszyfrowanych danych. Odrzuciłem i tę metodę — jest zbyt skomplikowana, by ją wytłumaczyć zwykłym ludziom. W dodatku jeśli hasło może być odzyskane przez pięć osób, musiałbym ufać, że pięć z dziesięciu osób nie zmówi się, by działać przeciwko mnie. I musiałbym pilnować tych dziesięciu osób przez resztę życia, by być pewnym, że hasło jest do odzyskania w dowolnym momencie. Zbyt wiele zmiennych — dosłownie. Wreszcie wpadłem na proste rozwiązanie: podzielę hasło na dwie części i jedną wyjawię mojej żonie, a drugą prawnikowi moich rodziców w Toronto. Prawnik ten jest poza zasięgiem jurysdykcji brytyjskiej, a część hasła znana żonie jest bezużyteczna bez drugiej części znanej prawnikowi (żona jest poza zasięgiem jurysdykcji kanadyjskiej). Jeśli zdarzy się sytuacja, w której ten prawnik będzie musiał przekazać swoją część hasła mojej żonie, podyktuje ją przez telefon lub zaszyfruje, używając publicznego klucza żony, i wyśle jej e‑mailem, lub po prostu poleci do Londynu i przekaże osobiście. Wprawdzie rozwiązanie to jest proste, ale pozostawia parę niedomkniętych wątków. Po pierwsze, co ma zrobić moja żona, by uchronić swoją część hasła, na wypadek gdyby odeszła razem ze mną? Odpowiedź: powierzyć ją drugiemu prawnikowi w Wielkiej Brytanii (mogę się odpłacić wysyłając jej hasła mojemu prawnikowi w Toronto). Po drugie: jak przekażę hasło prawnikowi? Wybrałem pisemną instrukcję, zawierającą hasło, którą wydrukuję podczas mojej następnej wizyty w Kanadzie i fizycznie dostarczę ją prawnikowi. To, co mnie zaskoczyło w całym tym procesie, to brak standardowego procesu zarządzania depozytem haseł w ramach planowania masy spadkowej. Szyfrowanie militarne jest w rękach cywilów od dziesięcioleci, a mimo to każdy prawnik, z którym o tym rozmawiałem, był tym faktem zdumiony (a cyferpunki, z którymi rozmawiałem, z kolei zdumiewali mnie — oddani byli szalenie złożonym intrygom, które pozwalają przypuszczać, że wykonawcy ich testamentów spędzą miesiące, rozpracowując hasła, zanim będą w stanie zrealizować ich wolę, i biada spadkobiercom, którzy zostaną na lodzie przez cały ten czas). Tymczasem mam taki wniosek: jeśli nie szyfrujesz danych — powinieneś to zrobić. A jeśli szyfrujesz, powinieneś zadbać o swoje sprawy, zanim przejedzie cię autobus, a ty skażesz swój cyfrowy dorobek na krypto-zapomnienie. Radykalny teraźniejszyzm Każdy pisarz ma jedno lub dwa FAQ — Frequently Awkward Question, czyli Często Zadawane Dziwne Pytanie. Moje FAQ brzmi tak: „Jak można pracować jako pisarz science-fiction, przewidywać przyszłość, podczas gdy wszystko wkoło zmienia się tak szybko? Czy nie boisz się, że prawdziwe wydarzenia wyprzedzą te opisywane przez ciebie?” Pytanie to jest szczere i gorliwe, a pytający strzela mi komplement, nazywając mnie Mądrym Prognostykiem, ale mimo to uważam je za nic niewarte. Pisarze science-fiction nie przewidują przyszłości (jeśli już, to przypadkowo), ale jeśli są dobrzy, mogą *ewentualnie* przewidywać teraźniejszość. Mary Shelley nie martwiła się, że trupy ożyją i zaczną grasować po Europie, ale eksponując innowację technologiczną przy kreowaniu postaci *Frankensteina*, oddała lęki sobie współczesnych ludzi na temat technologii przerastającej jej twórców oraz pychy wynalazców. Orwell nie martwił się o przyszłość zdominowaną przez ekrany w roku 1984, lecz o *teraźniejszość*, w której technologia zmieniała układ sił, tworząc możliwości, dzięki którym aparat państwowy mógł egzekwować władzę nad jednostkami na coraz to nowych płaszczyznach. To prawda, że niektórzy pisarze powiedzą, że przewidują przyszłość w oparciu o nauki ścisłe, ale nie mają racji. Karel Čapek ukuł słowo „robot” na określenie automatyzacji i dehumanizacji miejsc pracy. Roboty Asimova nie miały być metaforami, ale na pewno funkcjonowały jak metafory, ujawniając wiarę tego wielkiego autora w świat, w którym staranne regulacje mogą przynieść pomyślne skutki dla społeczeństwa. (Jak inaczej wyjaśnić ideę pisarza, że *wszystkie* roboty będą przestrzegać „trzech praw” przez tysiące lat? A w cyklu „Fundacja” — istnienie tajnej społeczności, która dokładnie wie, jak wykorzystać swoje możliwości, by wpływać na kierunek rozwoju cywilizacji ludzkiej przez tysiące lat?). Od kilku lat science-fiction znajduje się w okowach górnolotnej metafory zwanej „Osobliwością” — momentu, kiedy inteligencja człowieka i maszyny scalą się, tworząc przełom w historii, poza którym przyszłości nie sposób przewidzieć, ponieważ żyjący w tej rzeczywistości post-ludzie będą dla nas zupełnie nierozpoznawalni pod względem emocji i motywacji. Z jednej strony jest to trzeźwe przewidywanie, że krzywa historii zatoczy łuk w kierunku nieskończoności w najbliższym czasie (a wielu futurystów solennie zapewnia, że tak właśnie będzie). Z drugiej strony wyraża to lęk odczuwany przez pokolenie zwycięzców wojen technologicznych po zderzeniu z nowym pokoleniem, którego biegłość technologiczna budzi taki podziw, że zostaliśmy chyba prześcignięci przez własne potomstwo. Pisarze science-fiction, którzy utrzymują, że przewidują przyszłość, są bardziej sparaliżowani swoją własną nieśmiałością niż tempem wydarzeń. Stare powiedzenie science-fiction brzmi: pisarz SF, mając samochód i kino, jest w stanie przewidzieć kino samochodowe. Ale kino samochodowe już umarło, a echo jego społecznych konsekwencji prawie ucichło. Z drugiej strony fakt, że samochód przyczynił się do szerokiego zastosowania pierwszej postaci dokumentu tożsamości ze zdjęciem i jest zatem prekursorem państwowej inwigilacji, przeszedł niezauważony przez „przewidującą” literaturę SF. Część z mojej ulubionej współczesnej „przewidującej” beletrystyki jest jawnie alegoryczna w swoim podejściu do przyszłości — lub przeszłości. Weźmy Bruce'a Sterlinga i jego The Caryatids (Bantam 2009), techno-dreszczowiec na temat środowiska naturalnego — Sterling niegdyś zdefiniował techno-dreszczowiec jako „powieść science-fiction z prezydentem”. Akcja powieści toczy się w połowie XXI wieku, gdy globalne ocieplenie doprowadziło do katastrofy: końca ludzkości. Ludzkość, w końcu zmuszona stawić czoło zmianie klimatu, którą sama wywołała, kapituluje i dzieli się na trzy wrogie obozy: Dyspensa — zieloni kapitalistyczni technokraci w stylu Ala Gore'a, Acquis — libertariańscy technokraci, którzy wszystko by beta-testowali (najchętniej na sobie), oraz Chiny — technokracja oparta na idei, że dzięki technologii system nakazów i kontroli naprawdę *działa*, w przeciwieństwie do wolnego rynku, który odniósł gigantyczną porażkę i zniszczył planetę. Gra tych trzech ideologii jest błyskotliwą i wnikliwą krytyką współczesnego podejścia do odnowy środowiska naturalnego. Sterling zauważa zwłaszcza, że technologia to *zakłócacz*, który cyklicznie zmienia status quo, i że bitwa technologii zawsze będzie tworzyć ruchome piaski. Umiejscowienie opowieści w przyszłości pozwala autorowi pokazać, po jak bardzo nierównym gruncie stąpamy w teraźniejszości. Książka przedstawia ludzi, którzy dają radę przetrwać, a nawet odnoszą sukcesy, wbrew chaosowi i zniszczeniu — i dlatego uważam The Caryatids za jedną z najbardziej optymistycznych książek, jakie ostatnio przeczytałem. Cofając się w czasie, natrafiamy na książkę Williama Gibsona Spook Country (Penguin, 2008), powieść science-fiction, która jest tak futurystyczna, że Gibson umieścił jej akcję na rok *przed* premierą. To był genialny, niesamowicie odważny ruch, określony przez autora jako „spekulacyjny teraźniejszyzm” — powieść wykorzystuje sztuczki science-fiction we współczesnej oprawie, opowiada historię, toczącą się wokół technologii i jej wpływu na ludzi. Bohaterem książki Gibsona jest Hollis Henry, upadła gwiazda pop, która pisze artykuły dla czasopisma artystycznego wydawanego przez wielką i groźną firmę PR. Zlecenie wciąga ją w orbitę post-narodowych szpiegów rozgrywających niezrozumiałą i zajadłą bitwę, szpiegów, których motywy zdumiewają, i ostatecznie — budzą podziw. Kontrastując ze sobą szpiegostwo, technologię oraz osobliwą, hybrydową, pół-rządową firmę charakterystyczną dla XXI wieku, książka ta pozwala czytelnikowi poczuć, że faktycznie żyje w przyszłości, będąc dokładnie tu: w teraźniejszości. Cofnijmy się jeszcze dalej. Jo Walton ukończyła niedawno trylogię „Small Change”: Farthing (Tor, 2006), Ha'penny (Tor, 2007) oraz Half a Crown (Tor, 2008) — cykl alternatywnych powieści historycznych, których fabuła toczy się w Wielkiej Brytanii po II Wojnie Światowej. Pod koniec wojny Wielka Brytania wycofuje się z frontu i oddaje Europę Trzeciej Rzeszy w zamian za niepewny pokój. Pokój zostaje naruszony, gdy totalitarna logika faszystowskiej Europy wymaga, żeby wszyscy jej sąsiedzi nagięli się do jej reguł, norm i praw — w przeciwnym razie, wskutek kontrastów, cały ten nowy porządek stałby się nie do zniesienia. Jeżeli Europa prześladuje swoich Żydów, a aliancka Anglia nie, wtedy powstaje nieusuwalny dysonans poznawczy pomiędzy tymi dwoma systemami politycznymi — dysonans, który można zredukować tylko wówczas, gdy Anglia stopniowo stanie się „miękkim” totalitarnym lustrem nazistowskiej Europy. W tej „nagiej” przypowieści o erozji swobód na całym świecie zapoczątkowanej przez amerykańską „wojnę z terrorem”, Walton nie pisze o przeszłości, podobnie jak Sterling nie pisze o przyszłości. Jej książki to nieustanna, obłędna i nieuchronna opowieść o tym, jak dobrzy ludzie pozbywają się swojej dobroci, krok po kroku, aż do chwili, w której mają pętlę na szyi. Science-fiction to literatura, która wykorzystuje futuryzm do pokazania teraźniejszości — czasu trudnego do uchwycenia. Wraz z przyspieszeniem zmian technologicznych, praca pisarza science-fiction staje się nie trudniejsza, ale *łatwiejsza* — i tym bardziej niezbędna. Mimo wszystko, im bardziej jesteśmy zdezorientowani przez współczesną technologię, tym więcej mamy okazji do stworzenia narracji, które tę dezorientację zmniejszą. Kosmopolityczna literatura dla kosmopolitycznej Sieci Stojąc na lotnisku w Melbourne w przededniu tegorocznej konwencji World Science Fiction, grałem w grę znaną każdemu, kto podróżuje na konwencje: „rozpoznaj fana”. Czasami „rozpoznaj fana” przybiera znaczenie pejoratywne: zabawiamy się trochę kosztem fanów, drwimy z fanowskich gabarytów, woni i ogólnego owłosienia. Ale przecież przysadzistych ludzi jest mnóstwo, a praktycznie każdy wysiadający z międzynarodowego lotu do Melbourne pachnie nie najlepiej, no i broda też nie jest zarezerwowana dla fanów. Jeśli jest choć jedna rzecz specyficzna dla fanów, jest to pewien rodzaj kosmopolityzmu. W obecnych czasach używamy określenia „kosmopolita” w znaczeniu „elegant” lub „światowiec”. Ale nie to mam tu na myśli — dla mnie być kosmopolitycznym to żyć zgodnie ze starymi maksymami z science-fiction: „Wszystkie prawa są lokalne” oraz „Żadne prawo nie wie, jak bardzo jest lokalne”. Chodzi o to, że odwieczne prawdy uznawane w danej kulturze w określonym miejscu i czasie są tak ulotne i śmieszne jak niegdysiejsze palenie czarownic, upuszczanie krwi, czczenie królów czy inne wybrane formy bałwochwalstwa i pustego rytuału. Jedną z największych sztuczek literatury science-fiction jest to, że udaje ona „wielką, chłodną inteligencję”, spoglądającą przez marsjański teleskop skierowany w stronę Ziemi i dostrzegającą naszą dziwaczność i nieracjonalność. W najlepszej swej postaci, literatura science-fiction wykorzystuje bezpieczny dystans obcego świata lub dalekiej przyszłości w charakterze strefy buforowej, w której można zakwestionować wszelkie obyczaje — weźmy tu za przykład opowiadanie Theodore'a Sturgeona o planecie miłośników i praktyków kazirodztwa pt. If All Men Were Brothers, Would You Let One Marry Your Sister? (Gdyby wszyscy mężczyźni byli braćmi, czy chciałbyś, żeby któryś poślubił twoją siostrę? ) opublikowaną w książce Dangerous Visions w roku 1967. Za każdą maską oprawcy, za każdą okrutną wyprawą krzyżową, za każdym aktem palenia ksiąg, za każdym uderzeniem w bęben wojenny stoi ktoś, kto zapomniał (lub nigdy się nie nauczył), że wszystkie prawa są lokalne. Brak świadomości tego, że wszystkie prawa są lokalne, prowadzi do pychy. Taka postawa jest domeną kmiotków i gamoni, którzy zakładają, że tylko dlatego, że *oni* coś robią w dany sposób, to *wszyscy* prawi ludzie od zawsze tak robili i zawsze będą. Przykład z współczesności: weźmy ważną osobę z zarządu telewizji, która beztrosko twierdzi, że jej branży nic nie zagraża, ponieważ niezależnie od tego, co się wydarzy w przyszłości, większość z nas będzie chciała wrócić do domu, klapnąć na kanapie i włączyć telewizor. Uważa tak mimo faktu, że telewizja istnieje krócej niż sto lat, co jest mgnieniem oka w długiej historii człowiekowatych, z których większość dawała sobie w życiu świetnie radę bez znieczulania się sitcomem pod koniec długiego dnia. Nie znaczy to, że kosmopolici w nic nie wierzą. Być kosmopolitą to wiedzieć, że wszystkie prawa są lokalne i używać tej wolności intelektualnej do wyboru swojego własnego kodu moralnego. To wolność do wynalezienia własnej etyki od samego początku, wiedząc przy tym, że szerszy kod społeczny, który kosmopolita odrzuca, nie jest mniej ani bardziej właściwy niż jego własny kod — przynajmniej z punktu widzenia Marsjanina spoglądającego na nas, niepozornych Ziemian, przez hipotetyczny teleskop. Mój współlokator ze szkoły średniej, Opos, stanowił apoteozę kosmopolity science-fiction. Wykształcony w radykalnej (i dość fascynującej) szkole waldorfskiej, Opos doszedł do wniosku, że zaliczenia i oceny szkolne dewaluują proces nauki. Chociaż uczęszczał na wszystkie możliwe kursy, to odrzucił wszystkie oceny i zaliczenia swojej (dość wybitnej) pracy i nigdy nie uzyskał oficjalnego dyplomu, pomimo długiej i zasługującej na uznanie kariery w naszej alternatywnej szkole średniej. Opos chciał wszystko definiować na nowo, z perspektywy marsjańskiej. Pewnego dnia zauważył, że lewa strona jego swetra jest o wiele ciekawsza niż prawa — pełna atrakcyjnych asymetrii i luźnych nitek, z topografią bardziej złożoną i zajmującą niż wykonana maszynowo nudna, regularna prawa strona. Od tamtej pory nosi swetry na lewą stronę. (Dziś pomaga prowadzić wolną szkołę w Toronto — Anarchist U). Powróćmy do zabawy w „rozpoznaj fana”. Rozpoznawanie fanów to nie tylko wyłapywanie osób tęgawych, niedbale ubranych czy facetów z długimi brodami. Rozpoznawanie fanów to szukanie ludzi, którzy długo zastanawiali się, jak się ubierać i co robić, i doszli do wniosku, że chcą zachowywać się inaczej niż nakazuje norma. To rozpoznawanie ludzi, którzy ubrali się tak a nie inaczej nie z powodu mody czy aspiracji, ale dlatego, że zdecydowali, całkiem umyślnie, że najlepiej będzie dla nich, jeśli założą takie właśnie ubranie. (Zanim przejdę dalej, dodam, że *niektórzy* fani po prostu nie potrafią się ubrać i mają niską higienę osobistą — ale to nie jest domeną jedynie fanów czy innej subkultury). W kosmopolityzmie jest coś takiego, co podnosi na duchu, zwłaszcza jeśli jesteś postrzegany jako trochę inny lub dziwny. Kosmopolityzm pociesza, wysyłając taki przekaz: „główna cheerleaderka i rozgrywający w amerykańskim futbolu mogą »rządzić« w szkole, ale mają tyle cnót co paw z najbardziej okazałymi piórami albo złota rybka z najbardziej wyłupiastymi oczami, a w większości kiedykolwiek istniejących kultur zostaliby uznani za brzydkich, głupich i śmiesznych”. Wyniosły dystans kosmopolityzmu pozwala uniknąć smutku codziennej, przyziemnej rzeczywistości społecznego pariasa — *może i jestem Marsjaninem, ale przynajmniej mogę patrzeć na was z Marsa i naprawdę dojrzeć waszą absurdalność*. I kiedy już zaczniesz, nie możesz przestać. Czytając niedawną biografię Roberta A. Heinleina autorstwa Williama H. Pattersona — Learning Curve, byłem zdumiony, iloma niszowymi tematami interesował się stary Heinlein: telepatia, radykalna polityka, poliamoria (inaczej „towarzyskie małżeństwo”, jak mówiono za jego czasów), nudyzm i inne zabawne zajęcia ujęte w jego książkach, które można podsumować frazą „wszystkie prawa są lokalne”. To prowadzi mnie do Sieci i „Zasady 34”, która brzmi: „Jeśli coś istnieje, przerobiono to już na porno. I nie ma wyjątków”. (Charlie Stross ostatnio napisał książkę Rule 34 [Zasada 34], co brzmi dość ironicznie). Zasadę 34 można uznać za oskarżenie, że Sieć to szambo, które przyciąga oszołomów, geeków, cudaków. Patrząc jednak z perspektywy kosmopolityzmu, Zasada 34 sugeruje, że Sieć dała nam wolność, abyśmy mogli uznać ograniczające nas zasady za lokalne kaprysy oraz abyśmy mogli nosić swetry wywinięte na lewą stronę, praktykować egzotyczne formy wegetarianizmu lub uprawiać seks, będąc ubrani w wielkie antropomorficzne zwierzęce kostiumy. Zasada 34 zawiera pewną mądrość — smakowanie życia. Jak Kevin Kelly zaznacza w swojej wspaniałej nowej książce, What Technology Wants, smakosz to nie jest ktoś, kto opycha się wszystkim, co mu wpadnie w ręce — jest to raczej ktoś, kto studiuje dostępne opcje długo i skrupulatnie, by wybrać najlepsze. Definicja Kelly'ego to mapa, która pozwala odnaleźć pogłębione podejście do produktu lub działań. Definicja ta czyni z Amiszów jednych z największych technofili na świecie — awangardowi „Amisze-hakerzy” testują każdą nową technologię, oceniają, czy pasuje do ich amiszowego życia, po czym zdają raport szerszej społeczności, która decyduje czy i jak zaadaptować dane narzędzie lub usługę ze względu na ich użyteczność. Podczas gdy większość z nas pożera nowe technologie jak Super Big Meal za 99 centów, Amisze dokładnie wyskubują najlepsze elementy i odrzucają resztę. Zasada 34, Amisze, swetry noszone na lewą stronę przez fanów, to wspólna nić biegnąca przez społeczne przemiany w XXI wieku: odnajdujemy życie, w którym dokonujemy powtórnej oceny norm społecznych, wyrzucamy te, które są puste lub gorsze, i z entuzjazmem adaptujemy całą resztę z powodu ich użyteczności w naszym życiu. Jest to nowoczesny, wyszukany kosmopolityzm dla smakoszy. Przynosi on więcej radości niż stary kosmopolityzm z jego obsesją na punkcie tego, jak nosi się spinki do mankietów w Paryżu lub co jest na afiszu opery w Mediolanie. Kiedy trudniej okazać miłość niż nienawiść Prawo autorskie chroni krytyków, a fanów twórczości zostawia na lodzie. Gdy grupa fanów książki Franka Herberta pt. Diuna otrzymała od prawnych spadkobierców autora wezwanie do zaniechania naruszania praw autorskich, wybrali oni linię najmniejszego oporu. Zmienili nazwę i zmodyfikowali własną rekonstrukcję scenerii powieści — stworzonej w świecie wirtualnym Second Life jako dowód uznania — tak, aby nie można było jej rozpoznać jako hołdu złożonego klasycznym powieściom science-fiction autorstwa Herberta. Wyśmianie głupoty prawnych spadkobierców Herberta za atak na tych fanów jest tu normalną reakcją. Przecież fani nie wyciągali pieniędzy z kieszeni spadkobierców, a ryzyko rozmycia znaku towarowego w tym przypadku jest nieskończenie małe. Chcieli oni w ten sposób uczcić twórczość pisarza i wyrazić swoje ciepłe uczucia. Byli to z pewnością najwięksi fani powieści i nabywcy dóbr, które spadkobiercy autora starają się sprzedać. Odtworzenie scenerii w Second Life było zrozumiałe i istotne jedynie dla jej użytkowników. Spadkobiercy Herberta lepiej wykorzystaliby środki prawne do robienia pieniędzy, gdyby nie zrażali do siebie swoich najlepszych klientów. Ale nie o tym chciałem tu napisać. Chcę zadać pytanie, jak to się stało, że prawo autorskie chroni jedynie krytyków a fanów zostawia na lodzie? Naszkicujmy tło: prawo autorskie pozwala na różnorodne wykorzystywanie dzieła bez pozwolenia posiadacza praw autorskich. Na przykład, gdy piszesz recenzję książki, prawo autorskie pozwala ci przytoczyć cytaty z książki w celu krytyki. Dawanie autorowi prawa wyboru tego, którzy krytycy mogą wyrażać opinie, przytaczając cytaty z oryginalnego dzieła, jest oczywiście niewłaściwą polityką. Autor, dostarczający swoim najmniej przychylnym krytykom kija, którym ci będą go okładać, musiałby mieć doprawdy grubą skórę. Na takiej samej zasadzie w przeszłości sądy udzielały podobnych swobód parodystom: jeśli parodiujesz dzieło, nie powinieneś oczekiwać błogosławieństwa autora dla swojego wysiłku. Wynika z tego, że jeśli chcesz cytować dzieło lub inaczej się do niego odnieść po to, aby je zmieszać z błotem, stoisz na twardszym gruncie, niż gdybyś chciał to dzieło celebrować. Jednym z najbardziej przewrotnych elementów prawa autorskiego jest to, że uwielbienie dla dzieła nie daje ci żadnego prawa do wykorzystania go we własnej twórczości. Szkoda jest tu podwójna. Po pierwsze, prawo autorskie daje przywilej tym, którzy burzą, a nie tym, którzy budują. Przywilej ten jest rzeczywisty: w XXI wieku, jeśli chcemy opublikować nasze dzieło, jesteśmy zdani na pośredników, takich jak YouTube, serwer uniwersytecki, tradycyjne wydawnictwo lub wytwórnia filmowa. W przypadku zagrożenia pozwem w związku z naszą twórczością, pośrednicy ci wiedzą, że mają lepsze argumenty w dłoni wtedy, gdy nasza twórczość jest krytyczna niż wtedy, gdy jest ona pochwalna. W erze cyfrowej mamy większe szanse uniknąć pozwu wtedy, gdy tworząc opublikowany później w internecie materiał, zapomnimy o pochlebstwie, a skupimy się na krytyce. Jest to wybiórcza siła medialnej ekologii internetu: jeśli chcesz założyć firmę, która pozwala użytkownikom remiksować programy telewizyjne, łatwiej zdobędziesz kapitał, gdy skupisz się na ośmieszaniu, niż na wychwalaniu tych programów. Po drugie, ten przewrotny system zachowuje się jak cenzor autentycznych przypływów kreatywności, będących wartością samą w sobie — tylko dlatego, że były zainspirowane innym dziełem. Naturą ukochanych dzieł jest to, że wrastają w naszą świadomość, stając się częścią kreatywnego procesu pisania i częścią naszego wizualnego słownictwa. Nie zaskakuje więc fakt, że odbiorcy dzieł chcą ożywić postaci, które zadomowiły się w ich głowach po przeczytaniu naszych książek czy obejrzeniu naszych filmów. Znany amerykański pisarz science-fiction, Steven Brust, stworzył wspaniałą powieść, My Own Kind of Freedom, zainspirowaną programem telewizyjnym „Firefly”. Brust nie otrzymał — i chyba już nie otrzyma — żadnych pieniędzy za tę powieść. Jak jednak sam przyznał, napisał ją, bo „nie mógł się powstrzymać”. Brust rozpowszechniał książkę nieodpłatnie i miał szczęście, że Joss Whedon, twórca programu „Firefly”, uznał, że nie ma sensu pozywać go do sądu. Gdyby jednak Brust został pozwany, byłby w lepszej sytuacji jako autor parodii podważającej wszystko, co Whedon zrobił w „Firefly”. Fakt, że Brust napisał tę książkę, ponieważ uwielbiał dzieło Whedona, obróciłoby się w sądzie przeciwko niemu. Nie nawołuję tu do nieograniczonych licencji w obszarze komercyjnej eksploatacji dzieł innych twórców. Słuszne jest, aby ci, którzy planują stworzyć nowe dzieła na bazie dzieł innych twórców do celów komercyjnych, w określonych okolicznościach prosili ich o pozwolenie. Nie nawołuję również do wyeliminowania istotnego wsparcia dla wolnej ekspresji, przewidzianego wyjątkami prawa autorskiego, chroniącymi krytykę. Namawiam raczej do stanowienia takich praw autorskich, które mówią, że celebracja fanowska — niekomercyjna, kulturowa sfera ekspresji i kreatywności, która towarzyszyła sztuce komercyjnej od zawsze, ale dopiero niedawno stała się łatwo widoczna dzięki internetowi — powinna również zostać objęta ochroną. Skoro artysta „włożył” swoje dzieło do naszych głów, sprawił, że stało się ono częścią naszej egzystencji, to powinniśmy mieć prawo do tego, by żyło własnym życiem. Myśl jak dmuchawiec Stali czytelnicy czasopisma „Locus” zauważą, że na pierwszej stronie podzieliłem się niedawno Dobrą Nowiną — małą córeczką imieniem Poesy, urodzoną 3 lutego 2008 roku. To osiągnięcie nanoinżynierii, dokonane głównie przez moją Alice, wyposażone w 23 chromosomy zaprogramowane przez niżej podpisanego — bardziej niż zwykle natchnęło mnie do rozmyślań o reprodukcji. Ssaki inwestują wiele energii w śledzenie stanu każdej kopii, którą spłodzą. To oczywiście naturalne: angażujemy tyle energii i inwestycji w nasze potomstwo, że byłoby to szokującym marnotrawstwem, gdyby miało ono oddalić się i spaść z balkonu albo do zsypu. Jako ssaki, mamy zakodowane, żeby tego typu nieszczęście traktować jako moralną tragedię, ogromną traumę dla naszej psychiki, na tyle głęboką, że niektórzy nigdy się z niej nie otrząsają. Można z tego naturalnie wywnioskować, że przywiązujemy również dużą wagę do indywidualnego stanu każdej kopii naszej pracy artystycznej. Załamujemy ręce nad każdą kopią do przeglądu, która ukazuje się na Amazonie jako „nie do odsprzedaży”, albo wyrywamy sobie włosy z głowy na samą myśl, że Google zrobi skan naszych książek w celu zindeksowania ich dla potrzeb szukających. Wydrukowanie książki nie kosztuje nas tyle co wychowanie dziecka, nie zmienia to jednak faktu, że każda wydrukowana kopia to wydane pieniądze, a każda kopia sprzedana poza obiegiem to pieniądze, które są nam odbierane. Istnieją jednak organizmy, które posiadają inną strategię rozmnażania. Weźmy na przykład mlecz — pojedynczy mlecz może w ciągu roku wyprodukować 2 tys. nasion, rozsiewając je egalitarnie w świat przy każdym podmuchu wiatru, bez troski o to, dokąd te nasiona zmierzają i czy lądując trafią na gościnny grunt. I rzeczywiście, większość z tych tysięcy nasion najprawdopodobniej spadnie na twardy, nieustępliwy chodnik, gdzie będą leżały odłogiem jako naoczne świadectwo porażki w genetycznym wyścigu o przetrwanie i rozmnożenie się. Jednak los każdego nasienia, a nawet większości tych nasion, z punktu widzenia dmuchawca nie jest tak istotny. Ważne jest to, że każdej wiosny *wszystkie pęknięcia we wszystkich chodnikach wypełniają się mleczami*. Dmuchawcowi nie zależy na tym, aby wychować jedną cenną kopię siebie w nadziei, że po opuszczeniu gniazda ostrożnie wybierze drogę do optymalnego środowiska, gdzie mogłaby rosnąć, przedłużając w ten sposób linię rodu. Dmuchawiec pragnie jedynie, aby wykorzystana została każda możliwość reprodukcji! W dobie internetu mlecze mają wiele wspólnego z artystami. Jest to oczywiście era nielimitowanego kopiowania, o zerowych kosztach krańcowych. Jeśli „rozdmuchasz” swoje dzieła po sieci, tak jak mlecz rozdmuchuje nasiona na wietrze, internet sam zatroszczy się o koszt kopiowania. Fani będą wklejać twoje prace do swoich list e‑mailowych, tworząc 60 tys. kopii w takim tempie i tak niskim kosztem, że oszacowanie, ile w sumie kosztowało wykonanie tych wszystkich kopii, okazałoby się procesem dużo droższym niż same kopie. Co więcej, internetowy wiatr rzuci twoje prace w każdy zakątek globu, wyszukując każdy skrawek żyznej gleby — po pewnym czasie i przy odpowiedniej pracy któregoś dnia twoje utwory mogą odnaleźć drogę do każdego czytelnika, który uznałby je za dobre. Ostatecznie większość linków między blogami prowadzi do albo z blogów mających raptem cztery lub mniej wewnętrznych linków — to znaczy, że internet znalazł doskonały sposób, aby tanim kosztem umożliwić publiczności złożonej *z trzech osób* odkrycie pisarzy, których powinny przeczytać. Załóżmy więc, że chciałbyś rozmnażać się jak mlecz, porzucając swoją ssaczą naturę. W jaki sposób to zrobić? Istnieją dwa kluczowe czynniki sukcesu „mleczowania”: Wytłumaczyłem mu, że, w mojej opinii, byłby to naprawdę zły pomysł. Użytkownicy internetu charakteryzują się krótkim czasem koncentracji. Moment „konsumpcji” — czyli chwila, w której czytelnik odkrywa książkę online, zaczyna czytać i myśli: „ha, powinienem kupić sobie tę książkę” — jest bardzo krótki. Wynika to z faktu, że „powinienem kupić sobie tę książkę” ma nieuchronne następstwo w postaci: „Wow, koleś na YouTubie wkłada sobie do nosa cytrynę!” — no i chwila ta przemija. Znam to z autopsji. Na stronie Boing Boing recenzuję wiele książek i za każdym razem, gdy to robię, wklejam linka do strony danej książki na Amazon, używając mojego „afiliacyjnego ID” w adresie URL. Jeśli ktoś wejdzie na stronę poprzez ten link i kupi tę książkę, ja dostanę prowizję w wysokości około 8 proc. Używam narzędzia raportowania na stronie Amazon, aby dokładnie wiedzieć, ile osób klika na moje linki i kto kupuje książkę. Oto co odkryłem: jeśli linkuję do książki, która wkrótce ma być opublikowana, a w tej chwili dostępna jest w przedsprzedaży, kupujących jest zazwyczaj o 10 proc. mniej, niż gdy linkuję do książki, która już jest w obiegu. Dziewięciu na dziesięciu czytelników Boing Boing, którzy kupują książki kierując się moimi recenzjami, nie chce ich kupić w przedsprzedaży. Wolą poczekać, aż się ukażą. Internet to niekończące się TERAZ, złożone z różnych chwil, momentów rozproszenia, błąkania się, zagadkowości, wściekłości. Oczekiwanie, że ktoś, kto jest właśnie na fali, wykona jakiś skomplikowany taniec, zanim przekaże ci swoje pieniądze, jest z góry skazane na niepowodzenie. Projektanci interfejsów mówią o tym, że każde dodatkowe kliknięcie pomiędzy myślą a czynem sprawia, że ogromna ilość nasion nie zostanie zasiana. W moim następnym artykule, zatytułowanym Makropłatności, napiszę więcej o tym akcie konsumpcji, gdyż stanowi on klucz do długotrwałego sukcesu dla każdego mlecza. Oto sedno sprawy: wkładać mniej wysiłku w starania o to, by wyciągać od swoich fanów niewielkie sumy za poszczególne kopie swoich prac — zamiast tego koncentrować się na zdobywaniu większych płatności. W ten sposób sprawisz, że każde ziarno będzie warte więcej niż drobne tantiemy. Licencje cyfrowe — zrób to sam Wstęp Gdyby ktoś chciał uzyskać licencję na twoją grafikę, bohaterów, zdjęcia, artykuły lub muzykę — w jaki sposób by się to odbyło? Z dużym prawdopodobieństwem oznaczałoby to, że po obu stronach negocjacji zaangażowani będą kosztowni prawnicy. Jeśli prowadzisz firmę „światłą”, być może posiadasz licencję Creative Commons, przydatną fanom do celów niekomercyjnych. (Creative Commons publikuje zestaw szeroko stosowanych licencji, które pozwalają posiadaczom praw na udostępnianie swoich dzieł, remiksów itp.). Gdzieś pomiędzy Creative Commons a negocjowaniem pełnoprawnej licencji za pośrednictwem prawników istnieje jeszcze bogate, nieuregulowane źródło dochodów dla twórców indywidualnych oraz firm posiadających portfolia pełne kultowych materiałów. Aby z tego źródła skorzystać, potrzebna ci będzie odwaga, żeby nie kontrolować wszystkiego. Czytaj dalej… Jak znaleźliśmy się w tym punkcie Przed Creative Commons byli prawnicy. Gdybym chciał stworzyć patyczek do uszu w kształcie Myszki Miki (owszem, istnieje taki przedmiot — kiedyś przegrałem go na aukcji eBay), musiałbym zatrudnić prawnika na tyle wpływowego, że mógłby dodzwonić się do prawników Disneya. Po przetargach, zarysach umowy i kłótniach wartych kilka tysięcy dolarów, dostałbym w końcu licencję i mógłbym wrócić do swojej fabryki, gdzie zacząłbym produkcję specjalnej marki milutkich produktów higienicznych. Oczywiście zakładając, że Disney w ogóle zechciałby wydać mi tę licencję. Takie podejście względnie dobrze sprawdza się w kontekście niektórych produktów i usług. Zapewne firma Bayer wolałaby nie trzymać u siebie kilku prawników, którzy negocjują z Hanna-Barbera za każdym razem, gdy chce zmienić opakowanie Witamin Flintstonów. Jednak posiadanie tych pracowników nie stanowi dla firmy Bayer większego obciążenia. Firmy takie jak Bayer wiedzą, jak mają rozmawiać z takimi firmami jak Hanna-Barbera: elektryk mógłby powiedzieć, że są „dopasowani energetycznie” — innymi słowy: mówią tym samym językiem, posługują się tym samym protokołem oraz mają podobne założenia co do tego, jak powinien działać świat. W czasach poprzedzających internet ten stan rzeczy był, mówiąc ogólnie, wystarczający. Żadna rodzinna firemka zapewne nie miałabym na tyle tupetu, żeby produkować swoją własną nieautoryzowaną markę Witamin Flintstonów. A nawet gdyby się odważyła, to jej znaczenie byłoby tak znikome, że nie zwróciłaby na siebie uwagi ani nie odniosłaby sukcesu komercyjnego. Gdyby jednak taki producent rozwinął swój biznes na tyle, by zwrócić na siebie uwagę korporacji Bayer albo Hanna-Barbera, ci zgnietliby go na miazgę. W dobie internetu stało się nagle możliwe, by istniała: Oto sytuacja zupełnie nowa. Fani, których fanfiki wcześniej docierały jedynie do niewielkich grupek przyjaciół, teraz docierają do potencjalnie *gigantycznych* grup przyjaciół, ponieważ są widoczne dla wyszukiwarek (a więc i dla posiadaczy praw autorskich). A formalnie rzecz biorąc, podlegają one ogromnym odszkodowaniom ustawowym, ustanowionym po to, by odstraszyć konkurencyjnych producentów i spółki medialne, kąsając ich za pomocą kar pieniężnych. Jednak takie drobne ukąszenie okazuje się śmiertelnym ciosem, gdy stosuje się je w kontekście jednostek. I tu pojawia się Creative Commons… Creative Commons Jako organizacja non-profit, dostarczająca kilku rodzajów prawnych umów licencyjnych na użytek twórców treści cyfrowych, Creative Commons służy ważnemu celowi w dzisiejszej kulturze internetowej. Od 2001 roku Creative Commons opracowuje i udostępnia nieodpłatne licencje wśród twórców na całym świecie, tym samym podejmując herkulesowy wysiłek zadbania o to, by licencje te były kompatybilne z dziesiątkami systemów prawnych. Licencje Creative Commons są przejrzyste, ustandaryzowane i uniwersalne — stanowią prostą wykładnię praw dla „uprawiających kulturę”. Pozwalają posiadaczom praw autorskich jasno przedstawić pakiet dozwolonych form użytkowania swoich dzieł oferowanych wszystkim i wszędzie. Licencje Creative Commons pozwalają na przykład na używanie moich powieści w celu ich kopiowania, dzielenia się, tłumaczenia, przeformatowywania, tworzenia z nich nowych dzieł — takich jak filmy czy sztuki teatralne — wszystko jednak pod warunkiem, że robi się to niekomercyjnie. Jeśli zarabiasz na tym pieniądze, musisz się zgłosić po licencję. To świetnie funkcjonuje. Moje książki publikowane są przez prawdziwych wydawców, którzy upychają prawdziwe papierowe cegły w przystępnej cenie do prawdziwych, dobrze oświetlonych sklepów, gdzie z kolei są one wymieniane na prawdziwe pieniądze. Tymczasem moi fani mają prawo — w celach niekomercyjnych — robić z moimi książkami, co im się żywnie podoba. Dzieciaki tworzą na ich podstawie krótkie filmy na szkolne zaliczenia, dorośli tłumaczą na obce języki, by podnieść swoje językowe kwalifikacje, artyści rysują i malują dla czystej przyjemności. Ludzie robią z nich podkasty, wysyłają jako e‑mail do przyjaciół czy bawią się nimi na inne sposoby — jednocześnie przez cały czas tworząc zapotrzebowanie rynkowe dla książek w formie fizycznej. Jak dotąd wszystko w porządku. Kwestie handlowe Mimo to, internet nie jest wypełniony jedynie niekomercyjnymi fanami i komercyjnymi artystami. Istnieje tam całe kontinuum produkcji wygenerowane przez sam internet, a jego duża część oparta jest na transakcjach finansowych — coś, z czym Creative Commons nie do końca jest w stanie sobie poradzić. Weźmy na przykład Etsy, które jest jednym z moich ulubionych miejsc w całej noosferze: to jak eBay dla rękodzieła. Etsy wypełnione jest niezliczoną ilością twórców, którzy wyrabiają prawdziwe przedmioty i wystawiają je na sprzedaż. Jakiego rodzaju prawdziwe przedmioty? A jakie byś chciał? Biżuteria, ubrania, zabawki, książki, rzeźby, obrazy, kontrolery gier, ręcznie robione klawiatury, maski, artykuły meblowe, zastawy stołowe, kolaże, rysunki, ramki do zdjęć, instrumenty muzyczne, narzędzia — wszystkie możliwe do wyobrażenia przedmioty, które sprytny rzemieślnik może stworzyć w pracowni. To jakby magazyn osobliwości przeniesiony do świata wirtualnego i zwielokrotniony do nieskończonych rozmiarów w czasie i przestrzeni. A to tylko jeden z zakątków *twórczego wszechświata*. Wzdłuż i wszerz, Sieć wypełniona jest twórcami wszelkich możliwych drobiazgów — i wiele z tych rzeczy jest na sprzedaż. I wiele z *tych procederów* jest nielegalnych. A to dlatego, że kultura nie zawsze jest niekomercyjna. W całym realnym świecie można znaleźć rynki, gdzie ludzie rzemiosła zamieniają znajome nam przedmioty z jednego obszaru handlowego na rękodzieło sprzedawane w innym obszarze. Posiadam ręcznie rzeźbioną, drewnianą butelkę Coca-Coli z Ugandy, latawiec z Myszką Miki z Chile, zestaw ręcznie malowanych matrioszek zespołu KISS z Rosji. Również to jest pełnoprawną formą handlu, a fakt, że wieśniak, który wyrzeźbił moją butelkę Coli nie był „dopasowany energetycznie” do firmy Coca-Cola i nie wysłał prawnika do Atlanty, żeby ten zdobył dla niego licencję, nim on zaczął rzeźbić butelkę — nie stanowi dla niego problemu. Firma Coca-Cola bowiem nie może i nie będzie narzucać swoich praw rzeźbiarzom z małych budek na targowiskach w udręczonych wojną państwach afrykańskich. Gdyby tylko to samo tyczyło się rzemieślników działających w internecie. Mimo że używają oni tego samego języka kultury, którym posługują się ich odpowiednicy w krajach rozwijających się, i działają z tych samych pobudek (jest to ten sam powód, dla którego Andy Warhol użył puszek zupy Campbell), nie mają szczęścia pozostawać w ukryciu. Działają poprzez wyszukiwarkę, która stanowi miecz obosieczny: z jednej strony jest ona narzędziem, które pozwala klientom znaleźć tych rzemieślników — z drugiej, umożliwia posiadaczom praw autorskich ich odkrycie i zamknięcie ich interesu. To jednak nie musi odbywać się w ten sposób. Alternatywa Creative Commons działa, gdyż wystarczy prześledzić, zalinkować i przeczytać kilka punktów, by móc uzyskać „licencję” na ponowne użycie danego dzieła. Stanowi to *„dopasowanie energetyczne”* z kulturą internetową. W przypadku twórców licencjonowanie za pośrednictwem prawników nie działa, gdyż zatrudnienie prawnika tylko po to, by odkryć, że możesz zarobić 45 dolarów, sprzedając trzy koszulki po 28 dolarów, jest nieopłacalne. Nawet zakładając, że zdobędziesz tę licencję, musiałbyś podnieść cenę koszulki do 450 dolarów, by zapłacić prawnikowi, który ci tę koncesję załatwił. Jak więc wyglądałby system licencjonowania w ramach „dopasowanie energetyczne”? W dużej mierze tak jak Creative Commons. Oto jeden z modeli: wyobraź sobie, że zamieszczałbyś poniższy tekst obok wszystkich swoich logotypów, literatury, zdjęć i grafik: „Wizualne, tekstowe oraz audiowizualne elementy niniejszego dzieła można wykorzystywać do celów komercyjnych, pod warunkiem, że 20 proc. całkowitego dochodu z ich sprzedaży będzie przekazywane na adres doctorow@paypal.com. Wymaga się, aby wpływy rozliczane były co kwartał albo raz w roku, w przypadku gdy całkowita suma do zapłaty nie przekracza 100 dolarów”. I tyle. Dla uzyskania lepszego efektu, wrzuć to na swoją stronę internetową razem z możliwą do pobrania grafiką o wysokiej rozdzielczości, oryginalnym wideo, siatką 3D — jakąkolwiek preferowaną przez ciebie formą pracy artystycznej, którą można modyfikować. No i możesz też zatrudnić prawnika, który to trochę wygładzi. Z pewnością znajdą się korzyści dla kogoś, kto chce założyć firmę, zajmującą się standaryzacją języka tak, aby działał on w różnych systemach jurysdykcji, i kto zechce prowadzić firmę rozliczającą płatności. Jednak najważniejszą cechą tej licencji jest jej podstawowa *normatywność* — to znaczy, że inicjuje ona dyskusję pomiędzy dwoma osobami fizycznymi (czyli między tobą a potencjalnym rzemieślnikiem) na temat pewnych sensownych zasad postępowania. Złożoność jest w tym przypadku twoim wrogiem. Dwa, trzy zdania wystarczą, żeby ich sens mógł zostać przyswojony przez twórcę w ciągu 10 sekund, o trzeciej nad ranem, w momencie gdy wpada mu do głowy inspirujący projekt, by wyrzeźbić twoje logo w wersji 3D, używając do tego sprasowanych puszek. Sekretem prostoty jest tu opłata licencyjna, regulamin płatności oraz sposób egzekucji. Licencjonowanie bezpośrednie Zazwyczaj licencjonowanie za pośrednictwem prawnika generuje niewielkie tantiemy od każdego produktu — powiedzmy, że jest to 5–10 proc., a dodatkowo jest obłożone płatnością początkową. Jednak twórca może wziąć twoją licencję praktycznie bez ryzyka, jeśli nałoży na produkt o wiele wyższą opłatę licencyjną, anulując jednocześnie płatność początkową. Może on na przykład stworzyć z twojej maskotki asamblaż w stylu steampunkowym i po prostu podnieść cenę na wyrób końcowy, by pokryć koszt twojej działki. Chociaż dalej ponosi on ryzyko związane z brakiem zagwarantowanego kupca — nie musi się już martwić o to, że po skończeniu dzieła pojawisz się ty, strasząc go sądem. W jaki więc sposób egzekwujesz tę licencję? Nie egzekwujesz jej w ogóle. Lub raczej, egzekwujesz, ale tylko wtedy, gdy się to opłaca. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że nie wyegzekwujesz jej od tych niezliczonych maluczkich, ponieważ zazwyczaj nigdy o nich nie usłyszysz. A gdyby twoi prawnicy zaczęli wysyłać listy z pogróżkami do sprzedawców z ukochanego Etsy, który chcą „celebrować” twoje produkty, wyszedłbyś na bandziora. Jeśli jesteś osobą przy zdrowych zmysłach, zachowasz wysiłek egzekwowania swoich praw na przypadki grubych ryb lub ludzi, po których na pierwszy rzut oka widać, że żyją na wyższym poziomie niż wiejski rzemieślnik, lub firm, które mają kilku regionalnych dystrybutorów, i tak dalej. Egzekwowanie licencji bezpośredniej działa dokładnie w ten sam sposób. Zakładasz, że większość ludzi jest uczciwa i chce zrobić to, co należy (zadziwiająco duża liczba ludzi faktycznie jest uczciwa, zwłaszcza jeśli „to, co należy” jest sprawą prostą i działa na zasadzie „dopasowania energetycznego”). Jeśli natkniesz się na dusigroszy, zachowujących się jak mali bandyci, zignoruj ich. Dzień ma określoną liczbę godzin i spożytkujesz go lepiej upewniając się, że wszyscy, którzy chcą ci zapłacić, mogą to zrobić — niż marnując czas na sprawdzaniu, czy zapłacą ci wszyscy, którzy wykorzystują twoje dzieła. Jeśli zaś znajdziesz dużych graczy wykorzystujących twoje dzieła, zapłacisz prawnikom, żeby ich postraszyli, czyli tak, jak robiłeś to do tej pory. Jedyną różnicą jest fakt, że ci uczciwi mają możliwość dokonania płatności, która ma sens zarówno dla nich, jak i dla ciebie. Pomiędzy licencjonowaniem za pośrednictwem prawnika a licencjonowaniem bezpośrednim jest jeszcze jedna różnica: pozwalając na znacznie bardziej zróżnicowane istnienie autoryzowanych produktów, niż gdyby mogły one powstać w ramach reżimu odgórnych dyrektyw i kontroli, możesz swobodnie odkrywać możliwości, które nie przyszły ci dotychczas do głowy. Każdy z rzemieślników staje się twoim rynkowym ekspertem, ponoszącym wszelki koszt testowania rynku każdą możliwą wariacją twojego produktu. W przypadku, gdy coś naprawdę zaczyna się dobrze sprzedawać, możesz zwerbować danego rzemieślnika do siebie, wysyłając do niego prawników, którzy wynegocjują z nim tańszą licencję. To z kolei da ci większą kontrolę nad produkcją i jakością. Wbudowana przyszłość A co z marką, znakiem towarowym, wszechmogącym *wizerunkiem*? Kwestia marki jest prosta. Wystarczy dodać do swojej licencji ten warunek: „Warunkiem tej licencji jest umieszczenie na twoim produkcie, w widocznym miejscu, logo LICENCJI BEZPOŚREDNIEJ, oraz słów: NINIEJSZA PRACA POWSTAŁA NA WARUNKACH BEZPOŚREDNIEJ LICENCJI ARTYSTYCZNEJ. ORYGINALNI TWÓRCY DZIEŁA, NA KTÓRYM OPIERA SIĘ TA PRACA, NIE WIDZIELI JEJ ANI JEJ NIE ZATWIERDZALI. ZA SPRZEDAŻ TEGO DZIEŁA SĄ JEDNAK WYNAGRADZANI”. Oto i cała propozycja: dwa akapity prostego języka oraz niewielkie, łatwo rozpoznawalne logo, które zapewnią ci tanią i prostą licencję na całym świecie, a dawnych piratów zamienią w przyszłych partnerów w biznesie. Sposób ten ma dodatkowy efekt: jako że zaspokaja pytania o znak towarowy: tego typu notatka zachowuje integralność znaku towarowego, dając gwarancję, że klienci są nieustannie informowani o związku pomiędzy twoimi znakami a ich autoryzacją. Chroni cię to przed „rozmyciem prawnym”. To, że niektóre z tych pochodnych produktów okażą się śmieciami, których będziesz się wstydził, jest nieuchronne. Organizacja Creative Commons pokazała jednak, że komercja i kultura mogą istnieć obok siebie. System licencji bezpośrednich, ukierunkowany na to, by licencje Creative Commons były stosowane w transakcjach handlowych dowodzi, że artyści i handlowcy mogą cieszyć się ze związku, który daje im obopólne korzyści. Nowy Jorku, ucz się od Doliny Krzemowej W tym miesiącu nie mam nowych wieści na temat antologii opowiadań, poza kluczową lekcją na temat bycia jednocześnie pisarzem i wydawcą książki — kiedy „pisarz” jedzie w trasę promującą książkę, wtedy „wydawca” nie ma czasu wykonywać swoich obowiązków. Jak wspomniałem w artykule z zeszłego miesiąca, wstępny harmonogram ulega opóźnieniom, gdyż książka With a Little Help zajęła mi czas przeznaczony na trasę zorganizowaną przez moich „prawdziwych” wydawców (Tor Teen oraz HarperCollins UK), promującą moją najnowszą powieść For the Win. Tego właśnie chciałem się nauczyć, zaczynając ten projekt — które składowe procesu mogą być zarządzane przez względnie obytych w biznesie płodnych pisarzy, a które wymagają wydawców, pakowaczy, menadżerów czy też innych pomocników. W szerszej perspektywie mój eksperyment zakłada oczywiście, że internet zmienia rzeczywistość. A dokładniej — internet obniża koszty koordynacji złożonych zadań bardziej niż cokolwiek innego wcześniej. I to jest właśnie rewolucyjne w informatyce: koordynacja może być zautomatyzowana, sprawiając, że to, co kiedyś było złożone i drogie, teraz jest proste i tanie. Inną sprawą, która dzięki technologii potaniała, jest eksperymentowanie. To wyjątkowy rodzaj geniuszu projektów opartych na informatyce: klęska kosztuje niewiele. Spójrz na to od tej strony: założenie czasopisma jest trudne. Pociąga za sobą koszty. Właściciele czasopisma zastawiają swoje domy, przekonują znajomych, żeby rzucili pracę i przenieśli się na drugi koniec kraju, drukują papier firmowy, przyczyniają się do wycinki drzew, z których powstaje papier pokrywany toksycznym, pełnym metali ciężkich tuszem. Założenie czasopisma to jedna z tych rzeczy, w których musisz być naprawdę pewien swego, zanim zaczniesz. Gdyby 75 proc. ludzi zakładających czasopismo zamknęło ten interes po kilku tygodniach, byłaby to ogromna strata czasu i pieniędzy. Z kolei ludzie, którzy zakładają konta na blogu albo Twitterze, mogą je łatwo skasować. Założenie konta na blogu czy Twitterze zajmuje około pięciu minut. I nic nie kosztuje. Jest to jedna z tych rzeczy, którymi możesz zająć się w wolne wieczory po położeniu dzieci do łóżka. Jeśli odniesiesz porażkę, nie stracisz nic. Zbyt tani, by upaść Dobrze, że dzięki IT porażka jest tak tania, bo IT kreuje też tak szeroką gamę możliwości, że niemal nie sposób zgadnąć, w którą stronę warto zwrócić się w pierwszej kolejności. Sukces IT prawie nigdy nie polega na dokładnym przewidywaniu przyszłość, w taki sposób by zbudować biznes, którego ta przyszłość potrzebuje. Sukces w innowacji IT wygląda następująco: Dawno, dawno temu dwóch miłych gości założyło firmę produkującą wymyślną grę multiplayer we Flashu, którą nazwali Game Neverending. Udało im się zwerbować gromadkę interesujących osób do rady doradczej oraz do testowania gry w wersji alfa i beta. Niewielka grupka zaangażowanych programistów przez całą dobę bacznie przyglądała się temu, co robią ich gracze, często zmieniając grę, czasem nawet co pół godziny — tu dodając, tam ujmując lub dostrajając funkcje — i stale obserwując reakcje graczy. Od samego początku jedną z bardzo popularnych funkcji był system dzielenia się z przyjaciółmi zdjęciami, które gracze robili lub znajdowali. A oto mój powód do sławy: poprosiłem o tę funkcję, ponieważ kobieta, z którą się spotykałem, mieszkała w Londynie, ja zaś o dziewięć tysięcy mil dalej — w San Francisco, a przesyłanie zdjęć z naszego życia codziennego e‑mailem bywało zbyt męczące. W miarę jak drużyna Game Neverending przekształcała tę funkcję dzielenia się zdjęciami, gracze coraz bardziej wariowali na jej punkcie. Dali ogromny feedback, który doprowadził do tego, że funkcja ta całkowicie zdominowała grę. Game Neverending skończyła się. Jednak produkt żył dalej, a nazwano go Flickr. (A tak na marginesie: ożeniłem się z tą kobietą, mamy córkę i mieszkamy w Londynie). Pisarze też wiedzą, jak działa taki proces. Zaczyna się od pomysłu na książkę. Mielisz go w głowie. Testujesz „w wersji beta” na swoich przyjaciołach, przedstawiasz swojemu wydawcy i agentowi. I za każdym razem, kiedy ten pomysł opisujesz, zmieniasz go trochę, w oparciu o to, czego nauczyłeś się, opowiadając o nim ostatnim razem. Nic nie kosztuje cię to, w jaki sposób zmieniasz opis swojej nieistniejącej książki. I z opisu na opis, ziarno twojego pomysłu wyrasta na coś, czego nigdy byś nie przewidział, gdy zasiadałeś do pisania po raz pierwszy. Z drugiej jednak strony, żaden pisarz przy zdrowych zmysłach nie marzyłby nawet o tym, by całkowicie zmienić projekt książki po tym, jak została ona złożona, poddana korekcie i wdrożona do produkcji. To jest ten moment, w którym eksperyment z taniego staje się drogi. To jest moment, w którym nauka na błędach staje się bolesna. To właśnie stanowi podstawową różnicę pomiędzy wydawnictwami z Nowego Jorku a Doliną Krzemową. W przeciwieństwie do nowojorskich wydawnictw, produkty z Doliny Krzemowej pozostają w fazie eksperymentalnej długo po tym, jak pojawią się na rynku zbytu. Ludzie z Google'a mogą zmienić wygląd wyszukiwarki w kilka sekund, przetestować go na milionie wyszukujących, zmodyfikować dane, zrewidować eksperyment i zrobić to jeszcze raz, nawet sto razy dziennie, jeśli mają takie życzenie. A słabe pomysły mogą być równie interesujące, jak te dobre, skoro sprawdzenie, jak zły jest dany pomysł, nic nie kosztuje. Można zatem pozwolić sobie na miłe zaskoczenie, kiedy okazuje się, że, na przykład, ludzie naprawdę chcą grać w Pac-Mana na stronie wyników wyszukiwania. With a Little Help rozpatruję więc jako taki eksperyment w rodzaju tych z Doliny Krzemowej. Koszt początkowy jest minimalny. Wydałem około 2 256 dolarów na produkcję, otrzymując zapłatę w wysokości około 14 400 dolarów. Zapewne wydam jeszcze 200–300 dolarów, zanim wyślę przesyłkę, i powinny być to ostatnie fundusze, jakie wydam, nim dostanę pierwsze pieniądze — za każdym razem, gdy ktoś kupuje książkę na zamówienie na Lulu. com, ja dostaję zapłatę bez dodatkowych kosztów. Drukuję i zszywam swoje niskonakładowe książki w twardej oprawie po 20 sztuk na raz, już po tym, jak mi za nie zapłacono. Również płyty z audiobookami produkowane są na zamówienie przez podwykonawcę, co oznacza, że i tu nie ponoszę większych kosztów. Założenie strony dla darczyńców zajęło mi kilka godzin gmerania w PayPalu i nawet jeśli nie zyskam na tym ani grosza, nic też nie stracę. Odpowiedź „standardowa” Oto czego Dolina Krzemowa może nauczyć Nowy Jork: róbcie eksperymenty tanim kosztem. Nie zatrudniajcie kosztownego podwykonawcy z branży IT, żeby zaprojektował nową, ekscytującą usługę książkową dla waszego przedsiębiorstwa. Dlaczego by nie zatrudnić własnych twórców systemu i speca technicznego z wizją i nie spróbować zrobić czegoś w ten sposób? Poczekaj, póki się nie uda, wyciągnij wnioski z porażki i spróbuj czegoś innego. Twój podwykonawca IT znienawidzi cię, jeśli będziesz do niego dzwonił co pół godziny z prośbą, by wypróbować nową funkcję czy też zmienić lub usunąć istniejącą. Z kolei ludzie zatrudnieni w twoim przedsiębiorstwie będą zachwyceni wyzwaniem oraz swobodą, z jaką mogą ponosić porażki, otrząsać się z nich i uczyć. A oto czego Dolina Krzemowa nie może nauczyć wydawców z Nowego Jorku: jak zapobiec kopiowaniu. W zeszłym miesiącu podczas targów książek Book Expo America (BEA) szefowie wydawnictw błagali ludzi z Doliny Krzemowej, żeby ci dostarczyli im uniwersalny, interoperacyjny system DRM, który uniemożliwiłby kopiowanie, jednocześnie nie ograniczając sprzedaży książek do jednej platformy. David Shanks z wydawnictwa Penguin miał wtedy powiedzieć: „naszym największym życzeniem jest, by wszystkie urządzenia stały się agnostyczne, tak żeby nie było żadnych formatów zastrzeżonych i żeby można było czytać, gdziekolwiek tylko się chce”. Jeśli poprosisz kilka dużych firm IT o „ustandaryzowanie” formatu twoich e-booków tak, by mógł być stosowany przez innych tylko za pozwoleniem tych firm — ci z radością rozpoczęliby planowanie wydatkowania pieniędzy, które za chwilę na tobie zarobią. Jednak system DRM jest niekompatybilny z ideą standaryzacji — to dlatego Dolina Krzemowa tak uwielbia DRM. Ponieważ w sercu każdego przedsiębiorcy czai się monopolista, mający nadzieję na pozbycie się konkurencji. Z drugiej strony, jeśli w grę nie wchodzi DRM, formaty nie mają znaczenia. Weźmy na przykład główną stronę „Publishers Weekly”. W tej chwili zawiera ona osadzone obiekty w sześciu różnych formatach, od JPG po HTML. Jako czytelnik, nie muszę ani wiedzieć, ani dbać o to, czy logo „Publishers Weekly” jest w formacie GIF, PNG czy BMP, ponieważ nie ma praktycznie żadnych ograniczeń renderingowych na którykolwiek z tych formatów. Każda programistka, chcąca stworzyć przeglądarkę, może wejść na stronę internetową odpowiedniego konsorcjum, pobrać przykładowy kod wyświetlający dany format i wrzucić go do swojego oprogramowania. Może ten kod przerobić, całkowicie przebudować lub skupić się na co bardziej interesujących częściach. Tak działają standardy. Tak jak standardowe szyny umożliwiły pociągom poruszanie się po całym kontynencie, ponieważ nigdy nie określono, jakie silniki powinny być w nich używane lub jakie ładunki powinny być nimi przewożone — tak też uniwersalna standaryzacja e-booków, rozwinięta przez wydawców, mogłaby w podobny sposób wpłynąć na krajobraz czytelnictwa e-booków na tabletach i czytnikach. Standaryzacja uniwersalna, wychodząca od rzeczywistych instytucji do spraw standaryzacji, takich jak ISO (Międzynarodowa Organizacja Normalizacyjna), W3C (Konsorcjum World Wide Web), IETF (Stowarzyszenie zajmujące się ustanawianiem standardów technicznych i organizacyjnych w internecie) lub IDPF (Międzynarodowe Forum Wydawnictw Cyfrowych) — wciąż przyciągałaby wszystkie wielkie firmy. Niemniej przyciągałaby również wszystkich innych: od zrywnych startupów o krótkim żywocie, po posiadaczy praw autorskich i aktywistów — wszystkich, którzy liczą na korzyści. Organizacje te stworzą standard, przykładowo taki jak EPUB. Za pierwszym razem może się nie udać. Nic nie szkodzi. Ponieważ można to zrobić jeszcze raz, i jeszcze raz. A bez systemu DRM czytelnicy, którzy kupili twoje książki we wczesnych formatach, nie będą się musieli martwić, jeśli jeden z tych formatów „wyginie” i zostanie zastąpiony przez nowy. Giganci, tacy jak Silicon Graphics, AltaVista czy Commodore, dostali niezłą nauczkę, gdy zostali starci na pył przez młodociane startupy, które wykonały niskonakładowe eksperymenty, aby wyprzedzić konkurencję. Wydawcy powinni brać przykład z tych startupów. To, co jest fajne w sposobie eksperymentowania Doliny Krzemowej, to fakt, że porażka bywa często powolną drogą do sukcesu. Bowiem każdy dobry przedsiębiorca wie, że najlepszym sposobem na podwojenie wskaźnika sukcesu jest potrojenie wskaźnika porażki. With a Little Help — cena jest w sam raz Na początek sprawozdanie z postępów: produkcja książki With a Little Help idzie jak z płatka. Typograf ma dla mnie bardzo ładne próbki tekstu, a książka powinna wkrótce znaleźć się w moich dłoniach — lub raczej na twardym dysku. Reżyser dźwięku prawie skończył audiobook, który ma wysoką jakość dzięki temu, że nagrywany był w różnych przestrzeniach. A ja sumiennie, w ramach tej specjalnej edycji, wgrywam gigabajty skanów na Flickr. Tymczasem wszyscy się obecnie zastanawiają nad tajemnicą cen i zysków, a to za sprawą konfliktu pomiędzy firmami Macmillan i Amazon. Komentatorzy obu stron debaty porównują ten konflikt do katastrofy, jaką właśnie przeżyła branża muzyczna. Dopingujący firmę Macmillan wskazują na trend wśród słuchaczy, którzy podobno nie mają już ochoty płacić za muzykę — mimo faktu, że jeden detalista, Apple, posiadł prawie całkowitą kontrolę nad cenami i dystrybucją. Ci, którzy biorą stronę Amazon, wytykają przemysłowi muzycznemu niechęć do współpracy z innowacyjnymi firmami technologicznymi, takimi jak Napster, który zaoferował RIAA . czek in blanco w zamian za prawo do prowadzenia dalszej działalności. Wskazują również na ujednoliconą cenę jednego utworu muzycznego w Apple — 99 centów — jako na przełom, który sprawił, że słuchacze zaczęli płacić. Sądzę, że rację mają obie strony. Macmillan ma prawo do obaw o utratę kontroli nad swoją przyszłością, skoro Amazon, jako jedyny dystrybutor, próbuje zamknąć czytelników we własnościowym systemie urządzeń i usług. Z drugiej jednak strony, optymistyczna polityka cenowa Amazona (a dla niektórych — bandycka) wobec źródła lukratywnych zysków branży wydawniczej — czyli wobec nowości w twardej oprawie — nie musi być niekorzystna dla wydawców. Możliwe, że ta największa na świecie księgarnia online ma wgląd w zachowania zakupowe — wgląd, o którym wydawcy powinni usłyszeć. Jaka jest twoja teoria? Ustanowiona przez Amazon cena publikacji na Kindle — 9,99 dolarów — reprezentuje po części założenie, że znajdzie się wystarczająco wielu nowych czytelników nowości w twardej oprawie, by Amazon (jak i wydawnictwa tam reprezentowane) zrekompensował obniżenie cen poprzez zwiększony wolumen sprzedaży. Obawa firmy Macmillan częściowo opiera się na niepodważalnym fakcie, że ludzie, którzy wydają sporą sumę na czytnik e-booków, to często ci sami niezważający na cenę konsumenci kupujący książki po pełnej cenie — a zatem ci, na których liczą wydawcy. Wszystko zależy więc od tego, jaką obierze się strategię maksymalizacji zysków: dyskryminacja cenowa czy elastyczność popytu. W moim ostatnim artykule omówiłem dyskryminację cenową — jest to pomysł, według którego zarobisz więcej pieniędzy, jeśli podzielisz swoich klientów w zależności od tego, ile chcą wydać. Najbardziej jaskrawym przykładem takiej dyskryminacji jest niejasna polityka cenowa linii lotniczych, która stanowi zagadkę dla podróżujących, nie mogących pojąć, dlaczego bilet na lot dzień wcześniej kosztuje dwukrotnie więcej. W przemyśle wydawniczym dyskryminacja cenowa osiągana jest poprzez „okienkowanie”. Książki w twardej oprawie tradycyjnie wychodzą w pierwszej kolejności i w najwyższej cenie, więc klienci niezważający na cenę, u których niecierpliwość dominuje nad oszczędnością, skłonni są za nie tyle zapłacić. Po nasyceniu tego rynku wchodzi książka w miękkiej oprawie, po którą sięgają klienci wrażliwi na cenę. Oczywiście niektórzy klienci i tak kupiliby książkę w twardej oprawie, nawet gdyby dostępna była jej tańsza wersja. Niemniej wydawcy są (słusznie) przekonani, że gdyby obie wersje książki weszły na rynek w tym samym momencie, sporo ludzi, którzy normalnie kupiliby książkę w twardej oprawie, w tej sytuacji sięgnęliby po jej tańszy odpowiednik. Tak więc, jeśli tanie e-booki zostaną wprowadzone na rynek równocześnie z książkami w twardej oprawie, można się słusznie obawiać, że właściciele Kindle oraz iPadów (zasobni konsumenci, którzy w innej sytuacji zakupiliby produkt klasy premium), wybiorą pobranie taniego, wygodnego e-booka. Natomiast elastyczność popytu jest prostą ideą, w myśl której w sklepie pojawią się nowi klienci, jak tylko obniży się ceny. Do pewnego stopnia przemysł wydawniczy już praktykuje elastyczność popytu: nowe książki w twardej oprawie wyceniane są na 27 dolarów, a nie na 75, gdyż wyższa marża ze sprzedaży książki za 75 dolarów nie pokryłaby strat spowodowanych brakiem sprzedaży wśród klientów, którzy nie chcą zapłacić wyższej ceny. Wiele firm internetowych zbiło fortuny stosując elastyczność popytu. W Google, na przykład, założono, że obniżenie cen za reklamę (używając również sprytnej automatyzacji, dzięki której można zarobić nawet na niebywale tanich reklamach) przyciągnie tylu nowych reklamodawców, że firma osiągnie z tego znaczny zysk. Wszyscy, którzy mają do sprzedania jakiś produkt, w różnym stopniu stosują zarówno dyskryminację cen, jak i elastyczność popytu. Jednak gdy w grę wchodzi produkt cyfrowy, o wiele trudniej jest wykalkulować właściwe proporcje między tymi technikami. Jeśli sprzedajesz realne przedmioty, czy to książki, łopaty, czy kawę, rachunek jest prosty: zbijając cenę poniżej kosztów produkcji — nie zarobisz. Jednak w przypadku dóbr cyfrowych, takich jak e-booki, kosztów krańcowych prawie nie ma. Opłaty operacyjne za używanie kart kredytowych, elektryczność i łącza internetowe oraz parę innych kwestii sprawia, że faktyczny koszt nie może spaść do zera, niemniej niskie koszty krańcowe sprzedaży kopii cyfrowych otwierają przed wydawcami ciekawe możliwości. Czy krąg ludzi chcących kupić książki — całkowita liczba stałych czytelników — mogłaby wzrosnąć, gdyby spadły ceny? I czy ten wzrost byłby na tyle duży, żeby zniwelować straty związane z niższą marżą? Najwyraźniej tak właśnie myśli Amazon. Teoria rynkowa Jednak strategie wyceny i maksymalizacji zysków to nie wszystko. Badania pokazują, że klient elektroniki w wieku 18–34 lat kupi wszystko, co jest cienkie i ładnie wykończone. Nakłonienie tych zasobnych konsumentów do czytelnictwa jest ekscytującą perspektywą dla każdego, komu zależy na rozwoju biznesu. A kadra zarządzająca w Macmillan doskonale uświadamia sobie, że możliwości, które niosą ze sobą e-booki, mogą zmienić tych, którzy nie czytają, w nowych klientów. Tom Doherty, reprezentujący markę Tor w wydawnictwie Macmillan (Tor wydaje moje powieści), doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jak ważne jest przeciągnięcie osób nieczytających na stronę regularnego czytelnictwa. A Amazon jest jedynym na świecie wydawnictwem, które ma tak wielu nieczytających klientów, ponieważ na Amazon — oprócz książek, sprzedaje się wszystko: od miejsca na serwerze, po mrożone steki, seks-zabawki czy rudę uranu. A więc tak: przemysł wydawniczy musi przyciągnąć nowych czytelników. Ale jak dowodzi ostatnia sprzeczka o ceny, rodzi się pytanie: jakim kosztem? W konflikcie na linii Macmillan — Amazon najważniejsze jest zrozumienie, że gdy pozwolimy firmie Amazon na zdominowanie rynku e-booków, utrudni to wydawcom równoważenie ich interesów z interesami Amazon. Dzieje się tak dlatego, że Kindle jest urządzeniem typu „tani motel” — warunki jego licencjonowania oraz DRM gwarantują, że książki mogą się tam „zameldować”, ale nie mogą się już tak łatwo „wymeldować”. Czytelnikom kontraktowo zabrania się przenoszenia swoich książek na konkurencyjne urządzenia — DRM sprawia, że jest to techniczne bardzo trudne, a konkurencji nie wolno w świetle prawa oferować narzędzi, które umożliwiłyby czytelnikom złamanie kodu DRM na Kindle, tak by móc przerzucać książki na inne urządzenia. Oprócz konfliktu cenowego, to właśnie stanowi największe wyzwanie dla wydawnictw, ponieważ klienci e-booków nie mogą rozstać się z Amazon bez pozbycia się swoich cyfrowych bibliotek. Firma Amazon odmówiła jakichkolwiek zmian w warunkach dotyczących wydania mojej ostatniej książki, zarówno w wersji audiobooka, jak i w edycji na Kindle. Zabroniono mi ponadto wydania tej książki ze wstępem, który wyjaśnia prawa czytelników do przenoszenia książek na urządzenia niezatwierdzone przez Amazon. Nie oczekuj, że z Apple pójdzie ci lepiej. Długodystansowa miłość Apple do własnościowych formatów i do zamknięcia odbiorcy we własnościowym systemie zapewne zrobi z iPada dokładnie to samo, co dzieje się z Kindle. Firma Apple tłumaczy, że jest to decyzja związana z projektowaniem — ale stanowi to też potężną strategię przeciwko konkurencji — strategię, która podnosi koszt przeniesienia się na konkurencyjne urządzenie. Istnieją jeszcze inne formy dominacji rynkowej. Amazon posiada najlepszy program afiliacyjny w internecie. Blogerzy, a właściwie wszyscy, którzy mają stronę internetową, mogą dostać od Amazona afiliacyjne ID i używać go w swoich linkach do produktów Amazon. Amazon płaci premię za wszystko, co kupi podesłany przez ciebie klient. Jeśli, na przykład, klient pójdzie śladem twojego linka do książki, a kupi telewizor, zarobisz na tym okrągłą sumkę, którą Amazon wypłaci ci raz w miesiącu. Osobiście regularnie recenzuję książki na Boing Boing, używając przy tym mojego afiliacyjnego ID, żeby zalinkować do Amazon. W 2009 roku sprzedałem w ten sposób ponad 25 tys. książek, premia wahała się między 4 proc. a 8,5 proc. Może nie jest to 40 proc. upustu, które dostałbym od firmy Macmillan, gdybym kupował od niej hurtowo i sprzedawał w sklepie stacjonarnym, ale tu nie mam żadnych kosztów stałych w postaci czynszu, księgowania, kas fiskalnych, pracowników czy innych wydatków. Jest pewien powód, dla którego Sieć aż ugina się pod ciężarem linków do Amazon: to się opłaca i jest proste. Inne przedsiębiorstwa, takie jak Indienet, Powell's, Borders, Barnes & Noble oraz niesamowite Book Depository, mają swoje własne programy afiliacyjne, do których z chęcią bym przystąpił, gdyby tylko był na to łatwy sposób — bez konieczności uciążliwego ręcznego kodowania sześciu linków do każdej recenzji. To jest równie ważne jak DRM, cennik Kindle czy restrykcyjne prawa koncesji. Kwestia ceny może być istotna teraz, jednak wydawcy powinni myśleć w szerszej perspektywie. Zautomatyzowany system oferujący czytelnikom większy wybór w zakresie kupowania książek pomógłby również skorygować obecny brak równowagi na rynku e-booków, ułatwiając życie zarówno tym, którzy kupują książki, jak i tym, którzy tworzy linki w Sieci. Wtyczka WordPress Bookliner jest tego dobrym początkiem — wystarczy zainstalować go na swoim serwerze, aby wszystkie linki do książek zamieniły się w wyskakujące okienko z różnymi firmami, z których czytelnik może wybierać, a jego afiliacyjne ID jest automatycznie dodawane do każdego adresu URL. Wydawcy, chcący konkurować z Amazon, mogliby zdecydować się na rozszerzenie Booklinera poprzez przekształcenie go w bibliotekę JavaScript, którą blogerzy mogliby z kolei włączyć do swoich stron internetowych — bez konieczności instalowania oprogramowania serwera — i której mogliby używać w systemach innych niż WordPress. Aby zdobyć kilka dodatkowych punktów, wydawcy mogliby też rozgryźć, jak powiązać tę usługę z usługami ISBN używanymi w bibliotekach tak, by automatycznie można było znaleźć inne wydania danej książki. Firma Amazon zrobiła kawał dobrej roboty rozgryzając, jak sprzedawać książki na wszelkie możliwe sposoby. W ciągu jednej dekady zrewolucjonizowali rynek sprzedaży książek. Jako czytelnik i pisarz, a także jako wydawca i sprzedawca książek, jestem wiecznie zadziwiony tym, jak dobra jest w tym firma Amazon. Nie wierzę jednak w istnienie dobrotliwych dyktatorów. Nie poparłbym zamknięcia odbiorcy w systemie własnościowym prowadzonym przez samego Świętego Mikołaja, Dobrą Wróżkę i Mahatmę Gandhiego. Bez względu na to jak dobrze Amazon sprawdza się w tym, co robi, nie powinien odbierać czytelnikom wyboru. Nikt nie powinien. Dlaczego zmuszają nas do zaprzedania duszy, gdy chcemy ściągnąć trochę muzyki Zastrzeżenia licencyjne przy pobieraniu z internetu bywają dziwaczne, ale i naprawdę podejrzane. Najkrótsza, najuczciwsza i najprostsza na świecie umowa licencyjna brzmi: „Nie łam prawa autorskiego”. Gdyby to zależało ode mnie, wszystkie cyfrowe produkty do pobierania, od muzyki na iTunes i Amazon, przez e-booki na Kindle i Sony Reader, po gry na Xbox, nosiłyby to zdanie w charakterze umowy licencyjnej. I tylko to. „Nie łam prawa autorskiego” ma wiele znaczeń, ale najlepszym z nich jest to, które sygnalizuje kupującemu, że: „nikt cię *nie* wyroluje”. Wojny o prawa autorskie mają za sobą wiele dziwnych i zabawnych odsłon, jednak najdziwniejszą wydaje mi się ta, kiedy branża muzyczna rozpoczęła kampanię na rzecz lepszej edukacji na temat praw autorskich. Motywowano ją argumentem, że młodzi ludzie dorastają bez wrażliwości etycznej, która uświadamiałaby im, że powinni stać się funkcjonalnymi członkami społeczeństwa. Te same firmy, które spędziły dziesięciolecia na tłumaczeniu ustawodawcom, że *nie* są strażnikami moralności młodzieży — że to nie one ponoszą odpowiedzialność za seks, narkotyki i rock'n'roll, gangsta rap i narkotyczne imprezy — zrobiły zwrot o 180 stopni i zaczęły się bić w pierś na myśl o zgubnym wpływie pobierania muzyki na biedne dzieciaczki. Cóż, mają w połowie rację: dzieciaki — oraz wielu dorosłych — nie widzą nic złego w tym, że doprowadzają wytwórnie płytowe do upadku, co z pewnością jest złą wiadomością dla tych firm. W czasach gdy zaczynał Napster, panowało ogólne przeświadczenie, że wytwórnie płytowe zasługują na śmierć za te wszystkie boys bandy, za zaprzestanie produkcji singli, za brak wznowień, za zmowę cenową płyt CD oraz za notoryczne zaniżanie wynagrodzeń w kontraktach dla artystów. Potem nadszedł czas mechanizmu DRM, czas pozwów (najpierw przeciwko twórcom narzędzi, takich jak Napster, później przeciwko dziesiątkom tysięcy fanów muzyki), czas stosowania złośliwego oprogramowania w walce z kopiowaniem, poszukiwania jednostronnych praw, tępienia radia internetowego. Krok po kroku, wytwórnie płytowe budowały sobie wizerunek bez-bronnych ofiar rabunku (wytwórnie filmowe, nadawcy radiowi i telewizyjni, wydawcy e-booków i producenci gier komputerowych nie pozostawali daleko w tyle). W miarę nasilania się zjawiska określanego jako copyfight, zrujnowanie wielkich przedsiębiorstw z branży rozrywkowej stawało się coraz bardziej atrakcyjną propozycją. Dekadę później przemysł muzyczny w końcu wznowił produkcję singli i wydaje się, że stworzył pozory konkurencji cenowej (kontrakty z artystami oraz dalsza działalność boys bandów wciąż oczywiście podtrzymują jego negatywny wizerunek). Przestali nawet stosować DRM w sprzedaży większości muzyki, a wznowienia są dużo częstsze niż za czasów stacjonarnych sklepów płytowych. Teraz więc argumentują: „Daliśmy wam to, czego chcieliście, jesteśmy na kolanach. Przestańcie więc z nas zdzierać i zacznijcie znów kupować muzykę — oferujemy wam uczciwy interes”. Lecz każdy, kto z bliska przyjrzy się temu argumentowi, widzi jasno, czym on naprawdę jest: po prostu większą przynętą do kolejnej pułapki. To ta irytująca umowa z użytkownikiem. Gdy idziesz do jednego z nielicznych stacjonarnych sklepów płytowych, który się ostał, sprzedawca nie stoi za kontuarem mantrując: „Kupując tę muzykę, wyrażasz zgodę na następujące warunki”, wyrzucając z siebie niekończącą się listę praw, z których musisz zrezygnować, bo masz czelność kupić muzykę zamiast ją ściągać. Jeśli slogan reklamowy plików do pobrania brzmi „uczciwy interes”, to powinien to *być* faktycznie uczciwy interes. Działania objęte ograniczeniami umów licencyjnych są z jednej strony śmieszne, a z drugiej podejrzane, choć racjonalnie myślący ludzie chyba nie zgodziliby się w kwestii uczciwości sprzedaży lub wypożyczania swojej własnej cyfrowej kolekcji muzyki. Niemniej branża rozrywkowa nie powinna mówić mi, które zasady sprzedaży plików do pobrania są, a które nie są uczciwe. Jeśli pożyczanie MP3 ma być nielegalne, pozwólmy im uchwalić takie prawo (podobno są w tym dobrzy — fakt, że do tej pory im się to nie udało, powinien dać ci do myślenia co do racjonalności tej propozycji). Ta jednostronna, niewynegocjowana umowa licencyjna, kryjąca się za zdaniem: „Zaznacz pole, aby potwierdzić, że przeczytałeś warunki i wyrażasz na nie zgodę”, reprezentuje wersję „życzeniową” (a nawet urojeniową) tego, jak naprawdę wygląda akt zakupu. Jeśli pada argument: „to jest uczciwy interes”, wtedy umowa EULA powinna brzmieć: „Możesz robić z tym, co tylko chcesz, pod warunkiem, że nie łamiesz prawa”. *A nie* „Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu kupujecie”. Neutralność Sieci dla pisarzy — zawsze chodzi o władzę Wyobraź sobie następującą sytuację: bierzesz telefon i dzwonisz do Vito's, *fantastycznej* pizzerii na końcu ulicy, skąd ty i twoja rodzina od lat w każdy piątkowy wieczór zamawiacie ulubioną pizzę z pepperoni i grzybami. Słyszysz jeden sygnał, potem drugi, aż wreszcie: „AT&T: wybrany przez ciebie numer nie jest zajęty, ale odbiorca nie zapłacił za usługę premium. Proszę czekać przez następne 30 sekund lub nacisnąć «jeden», by połączyć się z pizzerią Domino's”. To nie jest analogia do walki o neutralność Sieci. Jest to analogia do *kompromisu*, który jest planowany dla internetu przez większość rządów i regulatorów (łącznie z amerykańską Federalną Komisją Łączności). W ich odczuciu dostawcom internetu powinno się zezwolić na „zarządzanie” i „kształtowanie przepływu” w sieciach w celu zwolnienia przepływu pakietów ze stron internetowych, z którymi się łączysz, *pod warunkiem, że ujawnią ten proceder*. Według regulatorów na całym świecie, to *najlepsze*, czego możemy się spodziewać od polityki telekomunikacyjnej w XXI wieku. Dostawcy internetu oczywiście nienawidzą takiego rozwiązania. Nazywają je regulacją państwa opiekuńczego. W ich opinii powinni móc, w całkowitej tajemnicy, opóźniać pakiety sieciowe, o które prosisz — w ramach szerszej strategii szantażowania stron i usług internetowych, by ich operatorzy płacili łapówki za preferencyjny dostęp do „swoich użytkowników” (tj. do mnie i do ciebie). Jest to dosyć kiepska wiadomość dla przeciętnego użytkownika internetu, ale jeszcze gorsza dla pisarzy i innych twórców. W jaki sposób pisarze, którzy odnieśli sukces, wykorzystują prawa autorskie? Jako narzędzie wywierania nacisku podczas negocjacji. W momencie, gdy jesteś już uznanym, „markowym” pisarzem — to jest pisarzem, którego samo nazwisko wystarczy, żeby książki się dobrze sprzedawały, i którego publikacje nie mogą być tak łatwo wymienione przez wydawcę lub księgarza na dzieła innego pisarza — prawo autorskie zamienia się w dość przydatne narzędzie do wyciągania funduszy od wydawców. Prawo autorskie staje się wydajnym „kijem”, którym można postraszyć wydawcę rozważającego wydanie książki znanej autorki bez jej zezwolenia. Podobnie jest z wydawcami — prawo autorskie jest pożytecznym narzędziem do wzajemnego zastraszania, na wypadek gdyby jednemu z wydawców przyszło do głowy skopiować i sprzedawać książki chronione prawem autorskim konkurencyjnego wydawcy. Dzięki temu uznany pisarz może nawet licytować swoje prawa autorskie wśród kilku wydawców. Jednak samo to, że prawo autorskie może być wykorzystane w pewnych sytuacjach i przez pewnych ludzi jako forma nacisku, nie oznacza, że zawsze już będzie miało taką siłę. Dla przykładu: mógłbyś dać nieznanym pisarzom prawo autorskie na setki lat, jednak to nie wycisnęłoby ani jednego dodatkowego grosza od żadnego wydawcy nigdzie na świecie. Weźmy poetów — gdyby każdemu z nich dać przeszywającą moc egzekwowania praw autorskich, i tak nie podniosłoby to ceny za słowo w poezji. Prawo autorskie jest pożyteczne tylko wtedy, gdy zapewnia władzę — w reszcie przypadków jest dla twórców (w najlepszym razie) ślepą kiszką lub (w najgorszym razie) naprawdę dokuczliwą przeszkodą. Twórcy potrzebują siły nacisku, polityki i zmian technologicznych, a prawa dające argumenty artystom skutkują wyższymi zarobkami dla większej liczby artystów. Z drugiej strony, zmiany w prawie lub technologii odbierające twórcom wpływy koniec końców wyrządzają dużą szkodę ich majątkom. Otwarty, neutralny internet to taki, w którym każdy, kto ma dobry pomysł, może założyć czadową platformę wydawniczą. Tim Berners-Lee zasłynął z tego, że — siedząc za swoim biurkiem w CERN (Europejska Organizacja Badań Jądrowych w Genewie, ang. Cerner European Organization for Nuclear Research) — wymyślił Sieć jako narzędzie do dzielenia się pracami naukowymi. Wynalazł rewolucyjną platformę wydawniczą wyłącznie dzięki rozpowszechnianiu przeglądarek i serwerów sieciowych. Warto zwrócić uwagę na fakt, że nie musiał on zakontraktować armii korporacyjnych negocjatorów, którzy umawialiby go na spotkania z krawaciarzami z telekomów na całym świecie po to, by wypracować warunki, na jakich każdy dostawca internetu pozwalałby (lub nie) działać sieciom. Nie jest więc zaskoczeniem, że Berners-Lee jest zagorzałym zwolennikiem neutralności Sieci. W podobny sposób twórcom serwisu YouTube udało się założyć największą i najsłynniejszą platformę do oglądania i dzielenia się materiałami wideo — po prostu dlatego, że *ją wymyślili* i pokazali światu. Zaraz potem pojawiliśmy się my — i żadnej firmie telefonicznej nie udało się stłumić naszej chęci oglądania YouTube'a. Ten deliryczny świat szybkich, nieuregulowanych wynalazków dostarczył twórcom niewyobrażalnej władzy. W przeszłości to pośrednictwo wydawców — a także studiów filmowych i wydawnictw muzycznych — było jedyną skuteczną drogą dotarcia do szerokiej publiczności oraz jedynym sposobem, żeby wyciągnąć od niej pieniądze i rozpowszechniać wśród niej dzieła twórców. Dlatego wówczas tylko nielicznym zaradnym szczęściarzom udało się uniezależnić od gigantów przemysłu rozrywkowego, by zacząć coś swojego. My, jako cała reszta, musieliśmy brać to, co nam oferowano i tym się zadowalać (przynajmniej dopóki nie staliśmy się na tyle ważni, żeby zaczęli konkurować miedzy sobą o nasze względy). Nie musisz samodzielnie wydawać swoich dzieł, żeby dostawać lepsze propozycje od wydawnictwa lub innego strażnika— wystarczy, że masz taką *możliwość*. Negocjacja, w której do wyboru jest „zrób to po mojemu” albo „spadaj” nie może skończyć się dobrze dla klienta. Wystarczy, że będzie istniała lepsza opcja, niż „spadaj”, a podniesie to poziom negocjacji. Innymi słowy: jako że internet stworzył nowe możliwości dla mnóstwa firm, jednostek i kooperatyw oferujących artystom dystrybucję, odbiorców i dochód, stare instytucje o wyrobionej pozycji muszą teraz konkurować nie tylko między sobą, lecz także z kimś poza nimi, przynajmniej w dolnym segmencie rynku. A ponieważ kariery większości artystów związane są z dolną półką cenową, największą przysługą, jaką można dać sztuce, to stworzyć chaotyczny rynek zbytu, pełen usług i platform łaknących ich prac. Nie żeby telekomy naprawdę to obchodziło. Sraty-taty. Oni chcą tylko, żeby im płacono i płacono, i płacono. Najpierw płaci się im, kiedy firma, taka jak Google, kupuje internetowy dostęp o wartości septyliona dolarów do usługi typu YouTube. Poza tym dostają od ciebie od 10 do 80 dolarów miesięcznie za domowe łącze internetowe. A poprzez wystawianie rachunku dla Google za przesyłkę bitów przez to łącze, dostają zapłatę po raz trzeci. Giganci przemysłu rozrywkowego nie są wcale tak zaniepokojeni tym, że muszą płacić podwójnie za dostęp do swoich odbiorców. Po pierwsze, stać ich na to. To właśnie oznacza słowo „gigant” we frazie „giganci przemysłu rozrywkowego”. Co ważniejsze jednak, oni *zawsze postępowali w ten sposób*. Wysłanie hordy przymilnych biznes-deweloperów, aby dopiąć szczegóły dystrybucji z różnorakimi operatorami kanałów na całym świecie — to ich druga natura. W swoich korporacyjnych centralach przeznaczają na tego typu sprawy całe piętro. Mają swój doroczny piknik i co tylko chcesz. Dwie dziewczyny w garażu nie mają tej przewagi. To tylko dwie dziewczyny. I garaż. Jeśli neutralność Sieci zostanie zduszona, jak życzą sobie tego telekomy, następny internet lub YouTube nie będzie dzieckiem niepokornych garażowych wynalazców — ale korporacyjnego labu jednego z pięciu dużych konsorcjów medialnych albo kilku telekomów. Będzie sprzedawany jako usługa „Premium”, nie czyniąc uszczerbku na ich wielomilionowym status quo. W bliższej perspektywie: jeżeli jedynym sposobem na wykorzystanie internetu w celu szerokiego i wydajnego rozpowszechniania dzieł twórczych jest przekonanie dużej firmy medialnej, żeby włączyła je do swojej usługi „Premium” — możesz pożegnać się ze swoją negocjacyjną siłą nacisku. Podczas gdy artyści dostają szału w świetle zagrożeń prawa autorskiego, medialni tytani i telekomunikacyjne ogry zawierają po cichu pakt, który uczyni z nich wszechwładnych strażników globalnych odbiorców. Nie dlatego, że dotarcie do tych odbiorców jest trudne lub że stanowi technologiczne wyzwanie, ale dlatego, że tamci zamknęli rynek. No i Google musiał w końcu dorosnąć, gdyż razem z Verizon właśnie złożyli pismo do FCC (Federalna Komisja Łączności, ang. Federal Communications Commission), które mówi, że nie-neutralne sieci są dla nich w porządku — no bo dlaczego nie? Przecież Google nie będzie miał raczej problemów z zapłaceniem daniny. A następny Google będzie musiał zdobyć kapitał na łapówkę dla światowych dostawców usług internetowych, jeszcze zanim zarejestruje działalność gospodarczą. Tymczasem: każdy telekom jest niewiarygodnym korporacyjnym złodziejem świadczeń. Spróbuj wyobrazić sobie, ile kosztowałoby — po cenie rynkowej — dotarcie do każdego domu, w każdym mieście każdego kraju i zapłacenie za prawo do zablokowania ruchu drogowego, rozkopania drogi, postawienia słupów, rozciągnięcia łączy i naszpikowania każdego z tych domów kablami. Ustanowienie regulacji zezwalających tym firmom na instalację i zarządzanie sieciami warte są setki miliardów, jeśli nie biliony dolarów. Jeśli telekomy chcą działać na „wolnym rynku”, pozwólmy im na to: Federalna Komisja Łączności mogłaby im dać sześćdziesiąt dni na to, by wyciągnęli swoją cholerną miedź z naszej ziemi albo to my kupimy ją od nich po cenie skupu złomu. Potem można by zorganizować przetarg na prawo do bycia następną dużą firmą telekomunikacyjną, ale pod jednym warunkiem: w zamian za użytkowanie praw publicznych musicie zgodzić się na łączenie nas z osobami, z którymi chcemy rozmawiać, i vice versa — tak szybko i sprawnie, jak tylko się da. Oto coś, co do czego zgodziłby się każdy twórca, każdy obrońca wolności słowa, każdy maksymalista w sprawie prawa autorskiego, i każdy zwolennik kopiowania: zezwolenie na to, żeby kanały przeznaczone dla odbiorców były kontrolowane przez garstkę urzędników oznacza złe wiadomości dla nas wszystkich. Nie ma znaczenia, że ten słabeusz i zdrajca, FCC, nie stanie w naszej obronie. Nie ma znaczenia, że CRTC (Kanadyjska Komisja ds. Radia Telewizji i Telekomunikacji, ang. Canadian Radio-television and Telecommunications Commission), albo brytyjski Urząd Telekomunikacji (Ofcom) nie są wcale lepsze, ani to, że regulatorzy na całym świecie są kompletnie nieskuteczni. Dla nas to jest ważna walka. Walka o wolność decydowania, kogo i jak będzie można usłyszeć. Granice twórczego wkładu w dzieło W zeszłym tygodniu leżałem bezsennie w łóżku, obok mojej żony, myśląc o e-mailu, który dostałem tuż przed pójściem spać (sprawdzanie e-maili przed snem jest równie złym nawykiem, co jedzenie przed snem — jedno i drugie staram się zarzucić). E-mail pochodził od bardzo miłej osoby, która współtworzy jedno z moich ulubionych źródeł internetowych: grupę LiveJournal. Grupa ta zajmuje się skanowaniem, publikacją i omawianiem starych reklam — głównie reklam drukowanych, choć zdarzają się i wklejki z YouTube'a pokazujące starą reklamę telewizyjną czy radiową. Reklamy to zabawna rzecz, prawdziwe okno na zmieniający się świat. Pisarze science-fiction już dawno pojęli trik wklejania do danej sceny jakiejś trafnie wybranej reklamy, aby uzmysłowić swoim czytelnikom, do jakiego świata chce się ich doprowadzić (tym bardziej odnosi się to do filmowców science-fiction). Jednak przez bardzo długi okres uważano, że reklamy niewarte są tego, by je archiwizować. Przed rokiem 1976, kiedy to amerykańskie prawo nakazało formalną rejestrację praw autorskich, firmy nie myślały nawet o tym, żeby rejestrować reklamy, a potem składać ich kopie w Bibliotece Kongresu, w której mieściły się wszystkie zarejestrowane dzieła. W ramach oszczędności reklamy były w wielu przypadkach wycinane z archwizowanych mikrofilmów. Jednak ilekroć natknę się na jakieś przedpotopowe czasopismo, odkrywam, że reklamy były wówczas dużo bardziej interesujące, ponadczasowe i prowokujące niż artykuły, przy których są zamieszczone. Tak więc ci archiwiści-amatorzy wykonują wspaniałą pracę, grzebiąc w zgromadzonych hałdach ocalałych czasopism w poszukiwaniu najdziwniejszych, najzabawniejszych i najbardziej urokliwych reklam z przeszłości, którymi potem dzielą się ze światem. Czuję wzruszenie za każdym razem, gdy wklejam te reklamy do bloga Boing Boing, którego jestem współredaktorem. Często dodaję też jakiś uszczypliwy komentarz i zawsze linkuję do źródła informacji, co w blogosferze uważa się za podstawę dobrych manier. I tak właśnie złapałem się na rozmyślaniu o tym e-mailu, leżąc w łóżku. Przyszedł od jednej z moderatorek LiveJournal i nie należał do najmilszych. Odniosła ona mylne wrażenie, że publikowałem te reklamy na Boing Boing bez ujawniania ich źródeł, i chciała, żebym poprawił swoje zachowanie. Zapytała mnie, jak bym się czuł, gdyby ktoś wziął moje prace bez akredytacji, i zasugerowała, że może powinienem rozważyć opcję poproszenia o zezwolenie oryginalnych twórców, zanim użyję ich skanów jak własnych. (Zanim przejdę do dalszych rozważań, chciałbym tylko zaznaczyć, że było to niewielkie nieporozumienie, które zostało szybko, przyjaźnie i sensownie rozwiązane. Co więcej, mam do grupy Vintage Ads i ich zapracowanych moderatorów jedynie pozytywne nastawienie i dużo dobrej woli). Ten fragment wiadomości dokumentnie mnie zdeprymował i poczułem się nieco zdezorientowany. Sprawa dobrych manier jest oczywiście ważna, jednak autorce chyba umknął jeden istotny fakt: agitowała na rzecz standardu, który — gdyby go równomiernie aplikować — doprowadziłby do unicestwienia jej własnej grupy. Na ogół reklamy funkcjonujące w tej cudownej społeczności są dostępne w domenie publicznej. A to oznacza, że nie podlegają one prawom autorskim, nie mogą być nimi objęte i że wszyscy mają do nich równe prawo. Domena publiczna zewsząd cię otacza — należą do niej wszystkie słowa zawarte w naszym języku, wszystkie dzieła wydane przez rząd amerykański, cały Szekspir, Dickens, Wells, Verne, Austen itd. Stanowi to nasze wspólne dziedzictwo kultury, nieograniczone źródło, z którego czerpać mogą wszyscy: Disney może użyć go, tworząc Królewnę Śnieżkę i Siedmiu Krasnoludków, a ja i ty również możemy się nim posłużyć. Czasem domenę publiczną traktujemy dobrze (jako mąż Alicji, zachwycam się rozlicznymi cudownymi wydaniami Alicji w Krainie Czarów). Czasem traktujemy ją źle (mam tu na myśli zwłaszcza pańską adaptację Alicji, panie Burton). Jednak bez względu na to, jak z niej skorzystamy, ona trwać będzie dalej, a każdy bez wyjątków będzie mógł z niej korzystać wedle uznania. Zeskanowanie utworu należącego do domeny publicznej nie sprawi, że zostanie on objęty nowym prawem autorskim. Ono bowiem nagradza kreatywność, a nie „siódme poty”. Poczucie instynktu własności względem wytworu własnej pracy jest oczywiście naturalne — jednak w tym przypadku nieuzasadnione. Najlepiej zatrzymać to uczucie dla siebie. Jakiekolwiek zakusy na tytuł własności do skanu dzieła należącego do domeny publicznej powinno się traktować wyjątkowo podejrzliwie, chociażby ze względu na wszystkie te osoby, które mają do niego większe prawo niż sam skanujący! Zgodnie z zasadą etyki, według której nikt nie powinien używać dzieła innej osoby bez jej zezwolenia (bez względu na obowiązujące prawo czy domenę publiczną), każdy skanujący winien zapytać się o pozwolenie korporacji, których produkty reklamowane są w tych starych magazynach (najlepsze z tych reklam tyczą się marek, które przetrwały do dziś, gdyż to one wyraźnie pokazują, jak zmienił się nasz świat — przykładem niezwykle bezpośrednia reklama płynu do kąpieli marki Lysol). No bo jeśli zeskanowanie dzieła nadaje udział własnościowy, to *zapłacenie* za produkcję reklamy z pewnością oferuje tym bardziej zasadne roszczenia! W kontekście wydawców gazet i czasopism: skanowanie to jedna sprawa, ale co z firmą, która zapłaciła, żeby fizycznie wydrukować egzemplarz, z którego robimy skan? Poza tym są jeszcze copywriterzy i ilustratorzy oraz ich spadkobiercy — jeśli więc zeskanowanie reklamy nadałoby udział własnościowy, czy jej stworzenie tym bardziej nie powinno dać prawa do większych roszczeń? Przyjmujemy te roszczenia do wiadomości, przynajmniej po części. Dobry archiwista oznacza źródło. Dobry krytyk wskazuje twórcę. Ale na tym kończy się zasadność roszczeń. Gdybyśmy pozwolili spadkobiercom i wydawcom, drukarzom i zleceniodawcom na zwyczajową możliwość odmowy użycia ich dzieł, wyeliminowalibyśmy możliwość funkcjonowania tych dzieł w naszej kulturze. A to dlatego, że liczba koniecznych zgód rosłaby w postępie geometrycznym — pomyśl tylko, jakim wyzwaniem byłoby uzyskanie zezwoleń od wszystkich spadkobierców Dickensa albo Twaina na to, by móc zrobić cokolwiek z dziełami ich przodków. Świat stanąłby na głowie, gdyby każde dziesięć sekund pracy osoby skanującej coś z publicznej domeny wymagało stu godzin korespondencji i błagań o zezwolenia, tylko dlatego, żeby być „uprzejmym”! Prawo do reprodukcji utworów z domeny publicznej to świetny interes: możesz robić swoje kopie za darmo i nic nikomu nie jesteś dłużny. Ale z drugiej strony, nie rościsz sobie żadnych praw do swoich reprodukcji. Przyjęcie innej postawy to samobójczy pakt, którego nie przeżyłaby żadna wspaniała społeczność pokroju Vintage Ads. „Własność intelektualna” to durny eufemizm „Własność intelektualna” to jeden z tych ideologicznie nacechowanych terminów, który może stać się zarzewiem konfliktu już poprzez samo jego wygłoszenie. W powszechnym użyciu znalazł się w latach 60. XX wieku, kiedy został zaadaptowany przez Światową Organizację Własności Intelektualnej (World Intellectual Property Organization, WIPO), organizację handlową, która w późniejszym okresie uzyskała ważną pozycję jako agencja ONZ. Łatwo zrozumieć pobudki, którymi WIPO kierowała się, używając tego zwrotu — ludzie, którym „skradziono ich własność” wzbudzają dużo większe współczucie wśród publiki niż „podmioty przemysłowe, których regulacyjne monopole zostały naruszone”. Zanim termin „własność intelektualna” wszedł do szerszego obiegu, w dyskusji o naruszaniu prawa to drugie określenie funkcjonowało w sposób powszechny. Czy ważne jest, jak to nazwiemy? W końcu pojęcie własności jest pożytecznym, zrozumiałym konceptem prawa i obyczaju — pojęciem, które przeciętny konsument chwyta w lot. Wszystko to szczera prawda i właśnie dlatego zwrot „własność intelektualna” stanowi u swych podstaw niebezpieczny eufemizm, prowadzący do różnych fałszywych interpretacji w myśleniu o wiedzy. Fałszywe założenia w tej dziedzinie są — w najlepszym przypadku — powodem do zmartwień. Jednak dla każdego kraju, który chce przejść na „gospodarkę opartą na wiedzy”, są wprost zabójcze. Rzeczy, które nazywamy „własnością intelektualną”, w gruncie rzeczy są po prostu *wiedzą* — idee, słowa, melodie, szkice, identyfikatory, tajemnice, bazy danych. Wszystko to podobne jest do pojęcia własności — może być cenne, a czasem potrzeba dużych nakładów finansowych i pracy, aby tę wartość sobie uzmysłowić. Poza kontrolą Na wiele ważnych sposobów „własność intelektualna” różni się jednak od ogólnego pojęcia własności. Przede wszystkim do jej cech wrodzonych nie należy „wyłączność”. Jeśli wejdziesz do mojego mieszkania, mogę cię wyrzucić (wykluczyć) z mojego domu. Jeśli ukradniesz mi samochód, mogę go odzyskać (wykluczyć cię z mojego samochodu). Ale w momencie, gdy usłyszysz moją piosenkę, przeczytasz książkę, obejrzysz mój film — tracę nad tym kontrolę. Jako że nie mogę poddać cię terapii elektrowstrząsowej, nie mogę sprawić, żebyś zapomniał zdań, które właśnie przeczytałeś. To właśnie ten brak połączenia sprawia, że słowo „własność” we „własności intelektualnej” jest źródłem tak wielu zmartwień. Gdyby wszyscy odwiedzający moje mieszkanie rzeczywiście zabierali ze sobą jego elementy, doprowadziłoby mnie to do szału. Spędzałbym cały czas na zamartwianiu się, kto przekroczył próg mojego domu, kazałbym im podpisywać różnego rodzaju zobowiązania, zanim mogliby skorzystać z toalety i tak dalej. A jak każdy, kto kupił DVD i zmuszony był do obejrzenia obraźliwego, uwłaczającego filmiku z serii „samochodu byś nie ukradł”, wie, że dokładnie takie zachowanie wzbudza dyskusja o własności w kontekście wiedzy. Jednak na świecie istnieje mnóstwo rzeczy, które są cenne, mimo że nie są własnością. Na przykład moja córka urodziła się 3 lutego 2008 roku. Nie jest moją własnością. Jednak stanowi dla mnie dużą wartość. Gdyby mi ją odebrano, wtedy to przestępstwo nie byłoby „kradzieżą”. Gdyby ją skrzywdzono, nie byłoby to „naruszeniem dóbr materialnych”. Posiadamy cały arsenał słownictwa oraz konceptów prawnych, zajmujący się wartością, jaką przedstawia sobą ludzkie życie. Co więcej, mimo że moja córka nie jest moją własnością, w świetle legislacji mam do niej wiele *praw*. W jakiś znaczący sposób „należy do mnie”, jednocześnie będąc pod kuratelą wielu innych podmiotów: rządów Kanady i Wielkiej Brytanii, funduszu zdrowia, organizacji zajmujących się ochroną dzieci, a nawet jej dalszych krewnych. Wszyscy oni mogą rościć sobie prawa co do stanu, traktowania i przyszłości mojej córki. Elastyczność i niuanse Próba wciśnięcia pojęcia wiedzy w metaforę „własności” nie zostawia nam żadnej elastyczności ani subtelnych różnic, które posiadałby prawdziwy system praw dotyczących wiedzy. Fakty, na przykład, nie podlegają prawom autorskim, więc nie można powiedzieć, że ktoś „jest właścicielem” twojego adresu, twojego numeru ubezpieczenia lub twojego pinu do kary bankomatowej. Niemniej, wszystkie te rzeczy są dla ciebie wartościowe, a wartość ta powinna być prawnie chroniona. Istnieje mnóstwo tworów oraz faktów nie leżących w zakresie praw autorskich, znaków handlowych, patentów i innych praw składających się na hydrę własności intelektualnej — od przepisów kulinarnych, po książki telefoniczne czy „nielegalną sztukę” muzycznych mashupów. Dzieła te nie są niczyją własnością — i też nie powinny być traktowane w ten sposób — jednak każde z tych dzieł reprezentuje cały ekosystem ludzi, dla których przedstawiają one pewną wartość. Pewnego razu usłyszałem, jak przedstawiciel WIPO przy europejskiej organizacji zrzeszającej komercyjne stacje telewizyjne tłumaczył, że środki zainwestowane przez członków WIPO w nagranie ceremonii 60. rocznicy desantu pod Dieppe, jaki miał miejsce podczas II wojny światowej, powinno dać im prawo własności tej ceremonii, tak jakby chodziło o Teatr Telewizji albo o inne „twórcze dzieło”. Natychmiast zapytałem, dlaczego to jacyś bogaci kolesie z kamerami powinni być „właścicielami”, a nie rodziny ludzi, którzy zginęli na tej plaży? Dlaczego nie osoby, do których ona należy? Dlaczego nie generałowie, którzy wydali rozkaz nalotu? Gdy w grę wchodzi wiedza, pojęcie „własności” po prostu nie ma sensu — materiał filmowy z ceremonii upamiętnienia desantu pod Dieppe stanowi wartość dla wielu osób, ale kłótnia o to, czy ktoś „ma je na własność”, jest nonsensem. Prawo autorskie — przy wszystkich swych dziwactwach, wyjątkach i różnicach — przez wieki stanowiło reżim prawny mający na celu określenie unikalnych cech wiedzy, a nie udawanie kolejnego zestawu praw do zarządzania własnością. Ostatnie czterdzieści lat „rozmów o własności” to niekończąca się wojna pomiędzy nieprzejednanymi postawami dotyczącymi własności, kradzieży i uczciwego interesu. Jeśli mamy osiągnąć trwały stan pokoju w kwestii dostępu do wiedzy, czas odłożyć pojęcie własności na bok, czas zacząć pojmować, że wiedza — wartościowa, drogocenna, kosztowna wiedza — nie jest na własność. I nie może być na własność. Państwo powinno regulować nasze wzajemne interesy w efemerycznej sferze idei, jednak regulacje te *muszą* odnosić się do wiedzy, zamiast niezręcznie małpować prawa własności. Mówienie, że informacja chce być wolna, przynosi więcej szkody niż pożytku Lepiej powstrzymać inwigilację, ponieważ to ludzie tak naprawdę chcą być wolni. Przez ostatnie dziesięć lat byłem częścią zbiorowości niezmiennie określanej przez branżę płytową i filmową mianem zwolenników idei, że „informacja chce być wolna”. W ciągu tego okresu nie słyszałem, żeby ktokolwiek — oprócz jednego dyrektora z branży rozrywkowej — posłużył się tym wyświechtanym banałem. „Informacja chce być wolna” (dalej ICBW) to część słynnego aforyzmu Stewarta Branda, wygłoszonego po raz pierwszy w 1984 roku na Konferencji Hakerów w kalifornijskim hrabstwie Marin (gdzieżby indziej?): „Z jednej strony, informacja chce być droga, ponieważ jest tak cenna. Odpowiednia informacja w odpowiednim miejscu po prostu odmienia życie. Z drugiej strony, informacja chce być wolna od opłat, gdyż koszt jej upublicznienia jest coraz niższy. Te dwa fakty są więc w ciągłym konflikcie”. Ten trudny do rozgryzienia paradoks stanowi elegancką wypowiedź na temat podstawowej sprzeczności czasu „ery informacji”. Zasadniczo oznacza to, że wzrostowi roli informacji jako czynnika przyspieszenia oraz źródła wartości paradoksalnie towarzyszy wzrost kosztów ograniczania dostępu do informacji. To oznacza, że im więcej IT, tym bardziej IT jest wartościowe i tym bardziej informacja staje się centrum twojego świata. Lecz im więcej IT (oraz wiedzy fachowej IT), tym łatwiej jest informacji się rozprzestrzeniać, unikając barier własnościowych. Z perspektywy kolejnych dziesięcioleci procedur, interesów i politycznych zmagań, ta prorocza wypowiedź nie mogła być bardziej na miejscu. Przyszedł jednak czas jej końca. Czas uśmiercić pojęcie ICBW, gdyż stało się ono najłatwiejszą, najbardziej leniwą kukłą dla hollywoodzkich aparatczyków — usprawiedliwieniem monotonicznego wzrostu inwigilacji, kontroli i cenzury naszych sieci i narzędzi. Wyobrażam sobie, jak mówią: „Ci ludzie chcą wolności sieci tylko dlatego, że wierzą, iż »informacja chce być wolna«. Udają, że zależy im na wolności, ale tak naprawdę zależy im tylko na tym, żeby Sieć była wolna od opłat”. Ale takie podejście jest po prostu złe. Wyrażenie „informacja chce być wolna” ma taki sam związek z ruchem na rzecz praw cyfrowych, jak „Zabić Białasa” ma się do ruchu walczącego o równość rasową — to bezmyślna karykatura, która zastępuje postawę istotnych wartości postacią z kreskówki. Nazywanie ICBW ideologiczną podstawą ruchu jest jak uznanie aktu palenia biustonoszy za główne zajęcie feministek (w rzeczywistości liczba biustonoszy spalonych przez feministki podczas walki o równouprawnienie płciowe jest równa lub bliska zeru). A więc czego pragną obrońcy praw cyfrowych, jeśli nie „wolnej informacji”? Chcą otwartego dostępu do danych i mediów wytwarzanych z pieniędzy publicznych, ponieważ prowadzi to do podwyższania poziomu nauki, wiedzy i kultury. I ponieważ już za nie zapłacili w postaci podatków i opłat licencyjnych. Chcą mieć prawo do cytowania i odnoszenia się do wcześniejszych dzieł, gdyż stanowi to fundament każdego krytycznego dyskursu. Chcą mieć możliwość tworzenia nowych, oryginalnych dzieł na podstawie wcześniejszych dzieł artystycznych, gdyż jest to podstawą wszelkiej twórczości. Wszak każde dzieło, którego chcą użyć we fragmencie lub jako inspiracji, jest z kolei kompilacją dzieł wcześniejszych. Chcą prawa do używania swoich sieci i komputerów bez obowiązkowych programów inwigilacyjnych i szpiegowskich, zainstalowanych pod szyldem „stop piratom”, ponieważ cenzura i nadzór powodują korozję wolnych idei, intelektualnej ciekawości oraz otwartego i sprawiedliwego społeczeństwa. Pragną, żeby ich sieci były wolne od pazernej korporacyjnej ingerencji gigantów telekomunikacyjnych, którzy chcą sprzedawać dostęp do konglomeratów rozrywki swoim klientom — ponieważ płacąc za połączenie sieciowe, płacisz za to, żeby cząstki tego, co chcesz, dotarły do ciebie jak najszybciej, nawet jeśli dostarczyciele tych cząstek nie chcą przekupić twojego dostawcy usług internetowych. Chcą wolności w zakresie tworzenia i użytkowania narzędzi umożliwiających dzielenie się informacjami i formowanie nowych społeczności, ponieważ stanowi to klucz do wszelkiej współpracy i działań zbiorowych, nawet jeśli pewna niewielka grupa użytkowników użyje tych narzędzi do pobierania popowych piosenek bez zapłaty. ICBW to gładki, krótki zwrot, który jednak — przez dwuznaczność słowa „wolny” — przynosi obecnie więcej szkody niż pożytku. Lepiej jest mówić, że to „internet chce być wolny”. Albo prościej: „ludzie chcą by wolni”. Free Chrisa Andersona jest uzupełnieniem The Long Tail, ale mu nie dorównuje Ekonomii „wolnych” dóbr i usług nie można tłumaczyć w kategoriach rynku zbytu, cyfrowego czy innego — ludzie są o wiele bardziej skomplikowani. W tym miesiącu redaktor naczelny amerykańskiego czasopisma „Wired”, Chris Anderson, wydał swoją najnowszą książkę o biznesie Free: The Future of a Radical Price. To (w pewnej mierze) ciąg dalszy wydanego w 2006 roku bestselleru The Long Tail, który dość mi się podobał. The Long Tail to książka o możliwościach rynkowych, stworzonych przez gwałtowny spadek kosztów zasobów i ucieleśnianych przez globalne firmy pokroju Amazon. Podczas gdy tradycyjna księgarnia może trzymać w swoim magazynie do kilku tysięcy książek, Amazon stać na to, by „przechowywać” (czyli mieć na liście) miliony książek. Amazon odkrywa w ten sposób fakt niesamowity: na książki zignorowane przez księgarnie jako te, na które nie ma popytu, w rzeczywistości jest zapotrzebowanie. Może nie jest ono ogromne — jeden egzemplarz danej książki sprzedany w ciągu roku lub nawet ledwie dwa w ciągu dekady — jednak w przypadku, gdy koszt realizacji zamówienia jest bliski zeru (magazyn Amazon jest tańszy od półki w księgarni, a wiele książek sprzedawanych przez Amazon jest bezpośrednio dostarczanych przez wydawcę lub, coraz częściej, drukowanych na zamówienie), wyjście naprzeciw temu zapotrzebowaniu staje się możliwe. Książka The Long Tail poruszyła mnie jako czytelnika, pisarza i byłego księgarza. Jako czytelnik wiedziałem, że nie znajdę moich ulubionych książek na półkach w mojej lokalnej księgarni, ani nawet w tak zwanych megastorach, które zastąpiły nieszczęsne sklepy w centrach handlowych, które z kolei wyparły przyjazne rodzinne sklepy. Jako pisarz miałem świadomość, że jak tylko któraś z moich książek przestaje być nowością i jej sprzedaż spada, liczba księgarni, które mają ją w ofercie, drastycznie maleje. A jako księgarz wiedziałem, że każdego dnia pojawiał się przynajmniej jeden klient szukający książki, której nie mieliśmy w ofercie. Za każdym razem była to jednak inna książka. Jednak publikacja ta nie była idealna. Nie mogłem zgodzić się z argumentacją dotyczącą jednego z omawianych obszarów, czyli produktów dostarczanych cyfrowo, takich jak muzyka, gry i książki. Równanie Andersona wygląda w następujący sposób: (produkty)/(koszt wytworzenia zasobów) = (wielkość rynku). W miarę jak (koszt wytworzenia zasobów) spadał, rynek stawał się coraz większy i coraz bardziej prężny. Wynikałoby z tego, że gdyby (koszt wytworzenia zasobów) spadł do zera, wielkość rynku byłaby wręcz nieskończona — tak jak dzieje się to w przypadku sklepu iTunes, w którym koszt prowadzenia sklepu z ofertą 1 000 000 piosenek lub z ofertą 1 000 001 piosenek jest właściwie taki sam. Jednak jak każdy dobry programista wie, dzielenie liczby przez zero daje nieoczekiwane rezultaty i na tym polega problem z hipotezą [Andersona]. Bez względu na to, jak dobrze The Long Tail opisuje różne rodzaje rynków, nie udało się w tej książce zawrzeć tych niesamowitych rzeczy, które wydarzyły się, gdy krańcowy koszt wytworzenia dóbr spadł do zera. Po pierwsze, koszt wykluczenia ludzi z kręgu odbiorców tych dóbr rośnie ku nieskończoności. Koszty tego wykluczenia są konieczną częścią modelu wyceny każdego sprzedawcy: na małym stoisku z gazetami można ułożyć kupki gazet, a na nich spodeczek na monety — baczne spojrzenie kioskarza i umowa społeczna wystarczą, by powstrzymywać ludzi przed odchodzeniem z gazetą bez płacenia. Obniża to sprzedawcy koszty, przynosząc mu większy dochód. Koszt wykluczenia ludzi z dostępu do komercyjnych dóbr cyfrowych jest obecnie nieskończony; innymi słowy: „Każda popularna piosenka, książka, film, program telewizyjny lub gra doczeka się swojej nielegalnej kopii”. Jedynym sposobem zapobieżenia temu byłoby zmuszenie wszystkich do zainstalowania na swoich komputerach specjalnych urządzeń anty-pirackich, co doprowadziłoby do rozsadzenia internetu. W innym przypadku, koszt wykluczania jest spisany na straty. Wciąż istnieje dosyć duży rynek zbytu dla dóbr niepodlegających wykluczeniu — czy jest to banan sprzedawany w kawiarni za cenę ośmiokrotnie wyższą niż jego cena w warzywniaku obok, czy też butelkowana woda, która kosztuje cię kilka tysięcy razy więcej niż woda z kranu. Jednak nie są to takie same dobra jak, na przykład, książki, płyty czy koszulki — są to raczej usługi polegające na wygodzie ich dostępu w konkretnym momencie, przy minimum ceregieli i w cenie na tyle niskiej, żeby się nią nie przejmować. Analogicznie, iTunes sprzedaje dużo muzyki, którą można dostać za darmo [gdzie indziej] w internecie. Tak naprawdę nie sprzedaje więc muzyki, a usługę dostępu do tej muzyki, bez konieczności męczenia się z oprogramowaniem P2P i niepewną jakością. Rynek dóbr i rynek usług mają bardzo różne cechy, a więc lekcje zawarte w The Long Tail z konieczności inne są dla dostawców usług cyfrowych, a inne dla tych, którzy używają technologii cyfrowej, aby powiększyć rynek produktów materialnych. Czytając The Long Tail, pomyślałem, że Andersonowi zabrakło albo odwagi, albo wizji w kwestii informacji cyfrowej — odwagi, by uwzględnić fakt, że rynek nie tłumaczy, nie produkuje ani nie przydziela nazwy „produkt” XXI wieku; wizji, by wyobrazić sobie, jak mogłyby działać firmy oferujące usługę „dostępu do informacji łatwiejszego niż gdzieś indziej”. I tu pojawia się książka Free, odnosząca się do tego ostatniego zjawiska. Free naprawdę świetnie opisuje zarówno udowodnione, jak i spekulacyjne możliwości rynkowe, które można budować wokół usług informacji cyfrowych — od muzyków oferujących bezpłatne pobieranie z internetu w celu przyciągnięcia fanów na płatne koncerty po wielkie firmy, które oferują usługi bezpłatnego wyszukiwania, żeby poszerzyć rynek płatnych reklam. Niektórzy, jak na przykład Malcolm Gladwell, zarzucają Andersonowi postawę niedostatecznego sceptycyzmu w stosunku do firm powstałych dzięki „wolności”. Gladwell wskazuje na to, że usługodawcom, takim jak YouTube, brakuje trwałego modelu przychodów (coś, o czym Anderson pisze w książce Free, kontrastując YouTube z jego konkurencją Hulu i czyniąc pewne celne uwagi na temat potencjalnej przyszłości obu tych serwisów). Krytycyzm Gladwella jest dla mnie pusty — to oskarżenie o „kradzież” informacji połączone z błaganiem o datki na rzecz Gladwella i jego kolegów dziennikarzy. Nie twierdzę jednak, że Free jest bez skazy. W rzeczy samej, myślę, że Free cierpi na dokładnie ten sam problem co The Long Tail, czyli niechęć do uwzględnienia szerszych implikacji generowanych przez świat kręcący się wkoło towarów, które można reprodukować w nieskończoność przy zerowych kosztach krańcowych. Najbardziej uwidocznia się to, gdy Anderson pomija Richarda Stallmana, założyciela Free Software Foundation i wieloletniego działacza na rzecz wolnego oprogramowania, który rozpoczął projekt GNU/Linux, będący pierwowzorem dzisiejszego ruchu open source. Anderson zaledwie wzmiankuje Stallmana, i to tylko jako „antykapitalistę”. Tym samym jego uwadze umyka jeden z kluczowych faktów. Jest dużo prawdy w tym, że termin „wolny [od opłat]” zawiera w sobie nieodłączny element antypatii do kapitalizmu. Innymi słowy, informacja, która może być bezpłatnie powielana bez kosztów krańcowych, może nie chcieć, nie potrzebować i nie zyskiwać niczego od rynków, które mogłaby organizować. I dlaczego? Nasz świat pełen jest istnień, które żyją poza obrębem rynku — rzadko kiedy zdarzają się rodziny wykorzystujące aukcje, żeby ustalić, co zjedzą na obiad albo gdzie pojadą na wakacje. O tym, kto dostanie jakie krzesło i biurko w swoim biurze, zadecyduje najprawdopodobniej coś w rodzaju „wszystkim podług ich potrzeb i możliwości”, a nie jakaś nieomylna mądrość rynkowa. Ten wewnętrznie socjalistyczny, a zewnętrznie kapitalistyczny charakter większości naszych instytucji podpowiada nam, że rynek niekoniecznie musi być panaceum na wszystkie nasze problemy. I tu w książce zaczynają się potknięcia. Mimo że Anderson chwali najlepsze przykłady niekomercyjnej i antykomercyjnej kultury internetowej, od amatorskiej kreatywności po Freecycle — przeprowadza też serię katorżniczych (i koniec końców nieprzekonujących) ćwiczeń w celu oszacowania wartości pieniężnej tych działalności, tłumacząc na przykład monetarną wartość Wikipedii. Z pewnością też pewna część tych „wolnych [od opłat]” dzieł stworzono z chęci dołączenia do „nie-wolnego” rynku: na przykład dzieła amatorów, którzy chcieliby zostać odkryci przez Hollywood dzięki serwisowi YouTube. Jest więc mnóstwo „wolnych” i „nie-wolnych” działalności, które się przenikają. Jednak spora część dzieł — a jest ona rzeczywiście spora — stworzona została bez oczekiwań, że dołączy do gospodarki monetarnej, i bez oczekiwań, że w przyszłości przyniesie ona autorom jakieś zyski. Dzieła te zostały stworzone z radości, z miłości, odruchowo albo w efekcie dyskusji — i niewłaściwe jest mówienie o ich „zerowej cenie”. Przeciwnie, dzieła te są wprost bezcenne. Reprezentują ogromny i wciąż rosnący segment naszego publicznego życia, który tworzy się z powodów całkowicie innych niż rynkowe. Platformy, na których publikuje się takie dzieła, mogą kierować się prawami rynku (np. darmowy hosting YouTube), mogą działać non-profit (np. darmowy hosting archive.org) lub po prostu tak tanio, że twórcy nawet nie zauważają ich kosztu (jak którakolwiek z wielu super tanich stron hostingowych). Przez większą część historii ery przemysłowej rynki postrzegane były jako sprawne narzędzia organizujące niewielką część ludzkiej egzystencji, podczas gdy reszta życia — wojskowa, wolontaryjna, rodzinna, społeczna — sytuowała się poza rynkiem. Być może rynki dobrze sprawdzają się w zarządzaniu skąpymi zasobami, być może nawet sprawdzają się dobrze w zarządzaniu zasobami występującymi w obfitości, jednak czy te obfite zasoby naprawdę wymagają zarządzania? W książce Free nie znajdziemy też szczerego przyznania, że dla wielu ludzi technologia cyfrowa stanowi zagrożenie, więc ich przyszłość rysuje się niewesoło. Prawdą jest, że Madonna oraz wielu innych artystów o ugruntowanej pozycji dobrze odnajdą się w przyszłości, w której istnieje kopiowanie. Jednak dla wielu innych pisarzy, muzyków, aktorów, reżyserów, programistów gier i innych — internet prawdopodobnie okaże się katastrofą. A na każdego twórcę, który traci źródło dochodów, gdyż nie jest przystosowany do cyfrowej przyszłości, przypadnie wielu pośredników: wydawców, menadżerów, handlowców, sprzedawców, inżynierów, kierowców i drukarzy, którzy również stracą pracę przez technologię. Można współczuć losowi tych ludzi — tak jak można żałować tego, że zamykane są małe, rodzinne księgarnie, że poezji nie opłaca się już wydawać, że na całym świecie zanikają słuchowiska radiowe, że odchodzi się od tradycji zawodu ostrzenia noży oraz miliona innych zamierzchłych ludzkich przedsięwzięć. Nie powinniśmy jednak przepraszać za przyszłość. Anderson maluje nam różowy obraz „wolności [od opłat]”, zaznaczając nawet korzyści, jakie niesie wyparcie agencji podróży i maklerów giełdowych przez serwisy Expedia i E*TRADE. Jednak nie udaje mu się jasno i wyraźnie powiedzieć czegoś w rodzaju: „Rewolucja informacyjna nie jest ani bezbolesna, ani bezkrwawa. Drastyczne zmiany nią powodowane były i są nadal plamą na honorze rewolucji przemysłowej. Przepadnie wiele wartości”. Free dzieli przez to ten sam los, co inne nowe książki o biznesie: opisuje klimat dla przedsiębiorczości, który już nie istnieje. Zarówno anegdoty, jak i dowody w dużej mierze pochodzą z epoki baniek spekulacyjnych i taniego pieniądza z kredytów. Chociaż pod koniec książki Anderson stara się sprowadzić lekcje z Free do ekonomicznej apokalipsy, z rozbrajającą szczerością pomija fakt, że skutki uboczne obu „wolnych” baniek spekulacyjnych — gorączki dotcomów i kredytowego rozdawnictwa — stworzyły wiele fundamentów „wolności”. Po pierwsze, szkoląc miliony wyluzowanych studentów w podstawach HTML i Perl kosztem venture kapitalistów opłacanych przez firmy ubezpieczeniowe, a następnie dotując miliony eksperymentalnych, małych i „wolnych” przedsięwzięć, co było pośrednim efektem strategii marketingowej typu „doprowadź do nędzy swojego sąsiada”, realizowanej przez przepłacanych reklamodawców. Fenomen ten rzeczywiście nosi znamiona czegoś niepokojąco marksistowskiego, odzwierciedlając przewidywania Marksa, że kapitalizm posiada umiejętność tworzenia nadwyżki potencjału, który z kolei może być darmowo rozdzielany bez udziału brutalnych sił rynkowych. Nie chcę przez to powiedzieć, że „wolny” to znaczy „komunistyczny” lub na wskroś antykapitalistczny. Ale omówić „wolność” nie biorąc pod uwagę tego, jak ona powołouje do życia i wzmacnia w równym stopniu pozarynkowe i rynkowe sposoby życia — to tak, jakby opowiedzieć tylko połowę historii. Dlaczego ekonomia skazuje 3D na podrzędną rolę hiciarskiej sztuczki Tak naprawdę nie można zrobić filmu w 3D, jeśli pieniądze pochodzą z DVD 2D. A 3D do filmów studyjnych? Zapomnij… 18 miesięcy temu urodziło nam się dziecko, co w praktyce oznacza, że przez ponad rok oboje z żoną mieliśmy przerwę w regularnym wychodzeniu do kina i dopiero teraz zaczynamy wszystko ogarniać na tyle, żeby do kina pójść. Wydaje się, że w ciągu tego ostatniego roku dyrektor każdego studia filmowego postanowił wypuścić jeden lub więcej hitów kinowych w wersji 3D, stosującej dość niesamowitą technologię, która wykorzystuje okulary polaryzacyjne, dające w miarę przekonujące złudzenie głębi. Ja mam astygmatyzm w obojgu oczach, co utrudnia mi odbiór obrazu w 3D, jeśli jednak siedzę w tylnych rzędach na środku, udaje mi się uzyskać wystarczająco dobry efekt. A 3D jest… fajne. Cudowny film Koralina Neila Gaimana jest, dzięki Bogu, pozbawiony tanich efektów 3D, którymi charakteryzowała się ostatnia fala obrazów zrealizowanych w tej technice. Żadnego przewrotu wnętrzności na widok dzid przelatujących o kilka centymetrów od twojego nosa, żadnych węży wyskakujących z ekranu. Same urocze, dyskretne podciągnięcia efektów i miło widzieć je w filmie, który jest dobry sam w sobie. Mam jednak sceptyczne nastawienie. A oto powód: właśnie obejrzałem nowy film Pixara, Odlot, który w Kanadzie niedługo zejdzie z afiszy (w Wielkiej Brytanii nie wejdzie do kin przed Świętami Bożego Narodzenia, ale w Stanach wyświetlany jest już od miesięcy). Odlot to fantastyczny film, który doprowadził mnie zarówno do płaczu, jak i do śmiechu. Z założenia powinno się go oglądać w 3D. (Pixar jest w tej luksusowej sytuacji, że może robić filmy 3D po prostu renderując komputerowo trójwymiarowe efekty, jakie tylko sobie wymarzy.) Ze względu na to, że Odlot wyświetlany był w Kanadzie przez tak długi czas, został przeniesiony z sal przeznaczonych do projekcji w 3D do zwykłych sal kinowych. Nawet bez 3D film wciąż jest świetny. Ani przez moment przez myśl mi nie przeszło: „Och, ileż mnie omija! Gdybym tylko mógł to obejrzeć w 3D!”. Oczywiście w odbiorze filmu w 2D nie brakuje niczego, co uzasadniałoby wersję 3D jako konieczną. I ma się rozumieć, dotyczy to wszystkich filmów w wersji 3D. W końcu filmy polegają na rynku wtórnym złożonym z satelitów, licencji telewizyjnych i kablowych, z domowych DVD i DVD przeznaczonych dla systemów rozrywkowych linii lotniczych czy usług wideo na żądanie (VOD) w pokojach hotelowych — i nic z tego nie funkcjonuje w 3D. Gdyby filmu nie dało się porządnie obejrzeć w starym dobrym 2D, finanse branży filmowej załamałyby się. Dlatego żadnego producenta nie stać na to, żeby zrobić film wysokobudżetowy do oglądania wyłącznie w 3D — pomijając pojedyncze przypadki wyjątkowej próżności. Co więcej, żadnego filmowca nie stać też na to, by zrobić film *niskobudżetowy* w 3D, ponieważ właściciele kin, którzy wydają duże pieniądze na sale przystosowane do projekcji filmów w 3D, nie są skłonni przeznaczać kilku sal 3D na filmy studyjne. Nie chcą tego robić tym bardziej, że jest ogromna konkurencja ze strony filmów o gigantycznym budżecie, do których wersję 3D dodaje się jako opcję — taki trik marketingowy mający na celu przyciągnięcie kilku dodatkowych konsumentów, gdy dany film wchodzi do kin. Nie mam wątpliwości, że w głowach filmowców siedzą wspaniałe projekty obrazów w 3D, które tylko czekają, żeby wyjść na światło dzienne. Mam jednak duże wątpliwości co do tego, czy którykolwiek z nich *rzeczywiście* kiedyś ujrzy światło dzienne. Finansowo się to po prostu nie kalkuluje: prawdziwy film w 3D to taki, w którym 3D byłoby zintegrowane z opowiadaną historią, ze stroną wizualną i z ogólnym doświadczeniem. Taki film widziany w 2D pozostawiałby podobne wrażenie, jak hit o wielkich robotach rzucających w siebie budynkami przedstawiony w formie komiksu uzupełnionego o efekty dźwiękowe w wykonaniu nadpobudliwego ośmiolatka: „BUMMM!” i „TRZAAASK!”. Produkcja oraz promocja takiego filmu byłaby na tyle kosztowna, że nigdy nie przyniósłby on zysku. Taki film nie powstanie. A gdyby nawet powstał, nikt inny tego nie powtórzy. Za 10 lat spojrzymy wstecz na współczesną falę filmów 3D, mówiąc „a pamiętasz ten trik z 3D? Ciekawe co się z tym stało? Hola, wielki robocie, uważaj, gdzie rzucasz tym budynkiem!”. Nie z każdej chmury będzie deszcz złota Wielu zwolenników chmur obliczeniowych nie wspomina o tym, że główną atrakcją chmur jest możliwość zarobienia pieniędzy kosztem ich użytkowników. Prasa techniczna pełna jest ludzi, którzy wmawiają ci, jak cudowne będzie twoje życie, jak tylko wszystko zostanie przeniesione do „chmury” — to jest, kiedy cała pamięć masowa, jej przetwarzanie oraz inne zapotrzebowania utrzymywane będą przez ogromne, profesjonalnie zarządzane centra danych. Jest jednak coś, o czym nie wspominają: dla inwestorów i przedsiębiorców główną atrakcją chmury jest to, że mogą permanentnie wyciągać z ciebie pieniądze za coś, co obecnie dostajesz na podstawie ryczałtu lub za darmo, bez konieczności dodatkowych opłat czy rezygnacji z prywatności, a co firmy zarządzające chmurami mają nadzieję przekuć w fortuny. Odkąd internet stał się komercyjny i dostępny dla zwykłych ludzi, inwestorzy marzą o powrocie monopolu telekomów, generujących kiedyś wysokie zyski, a zmiecionych z powierzchni ziemi przez hiper-konkurencyjną Sieć. Inwestorzy uwielbiali model opłat za minutę — model, w którym każda dodatkowa „usługa” podlegała opłatom, włączając w to takie drobne sprawy, jak identyfikacja osoby dzwoniącej — pamiętasz o dodatkowych kosztach, które trzeba było ponieść, żeby dowiedzieć się, kto do ciebie dzwoni? Spróbuj wyobrazić sobie, że dostawca usług internetowych próbowałby naliczyć ci opłatę za to, że chcesz zobaczyć linijkę „Nadawca” w swoich e-mailach przed ich otwarciem! Minitel, AOL, MSN — wszystkie te firmy korzystały z tożsamego modelu i miały monopol podobny do iPhone'a. Decydowały, kto mógł dostarczać usługi w ich sieciach oraz ile ci dostawcy usług musieliby płacić, żeby dostarczać swoje usługi wam — użytkownikom. Jednak razem z ewolucją internetu — publicznej Sieci, w której każdy mógł stworzyć nową usługę, protokół lub aplikację — zawsze znalazł się ktoś, kto chciał walczyć z tym finansowym spiskiem. Pierwsze usługi online naliczały opłaty za każdy wysłany lub otrzymany e-mail. Kolejna generacja dała swoim poprzednikom popalić, oferując stałą opłatę za e-mail. Krok po kroku, konkurencja zabiła licznik założony na sesje internetowe, który naliczał przy każdym kliknięciu myszką. Usługi chmurowe mogą ten proces odwrócić, przynajmniej po części. Zamiast raz kupić dysk twardy i nie ponosić żadnych dalszych kosztów jego utrzymania oprócz rachunków za prąd — możesz kupić przechowywanie danych w chmurze i płacić za to każdego miesiąca. Zamiast kupić mocny procesor i na nim przetwarzać dane, możesz przenieść swoje potrzeby przetwarzania danych do chmury, płacąc za każdy zużyty cykl. W przypadku niektórych aplikacji jest to sensowne rozwiązanie. Jeśli dostarczasz użytkownikom usługę, posiadanie chmury, która zapewnia hosting i przechowywanie danych na żądanie to świetna sprawa. Wiele firm, takich jak Twitter, odkryło, że bardziej opłaca im się wykupienie ogromnej ilości pamięci masowej, łącz internetowych i urządzeń do przetwarzania danych od odległych firm hostingowych, niż gdyby mieli kupić własne serwery i półki we własnym centrum danych. A jeśli zajmujesz się obliczeniami superkomputerowymi, podłączenie do wysokowydajnej sieci zarządzanej przez globalne centra fizyki jest dobrym posunięciem. Jednak dla przeciętnego konsumenta chmury obliczeniowe są — mówiąc oględnie — przereklamowane. Dostęp do sieci jest wolniejszy, bardziej kosztowny i bardziej zawodny niż dysk twardy czy procesor. Łącze internetowe z każdym dniem staje się bardziej zapchane — w miarę jak firmy z branży rozrywkowej, podejrzane osobniki instalujące oprogramowanie szpiegujące, oszuści botnetu, węszące gliny i bezwstydni szefowie — roszczą sobie prawo do tego, żeby śledzić, ograniczać lub przerywać twój dostęp do sieci. Niestety sytuacja ta nieprędko się zmieni. Rozkręcenie firmy produkującej dyski twarde lub komputery z pewnością nie należy do najtańszych — nawet jeśli chmara chińskich producentów stworzy ci sprzęt na zamówienie — jest jednak o wiele tańsze niż założenie firmy dostarczającej internet. Podciągniecie kabli do każdego domu w całym kraju to ogromne zadanie. I dlatego jeśli na swoim lokalnym rynku masz do wyboru dwóch lub trzech konkurujących ze sobą dostawców sieci — jesteś szczęściarzem. I dlatego też możesz kupić na Amazon trzydzieści różnych rodzajów twardych dysków. Nie do pomyślenia wydaje mi się, żeby dostęp do sieci kiedykolwiek wyprzedził procesor albo dysk twardy w zakresie kosztów, niezawodności i wydajności. Możesz dziś kupić terabajt pamięci masowej za 57 funtów. O ile nie nagrywasz setek godzin programów telewizyjnych, trudno będzie ci zapełnić taki dysk. Analogicznie, możesz zakupić jakikolwiek komputer z czterordzeniowym procesorem, ze wspomnianym już dyskiem o pojemności terabajta, za 348 funtów. Taka maszyna bez najmniejszej zadyszki przetworzy wszystkie dokumenty, jakie kiedykolwiek będziesz miał potrzebę stworzyć. Nietrudno jest znaleźć jakieś wysoce wyspecjalizowane, oparte na współpracy środowiska, którym chmura obliczeniowa się przydaje — my używaliśmy arkusza kalkulacyjnego Google, żeby zaplanować listę gości weselnych oraz kalendarza Google, żeby skoordynować się z moimi rodzicami w Kanadzie. Jednak jeśli projektowałbyś te aplikacje tak, aby maksimum pożytku mieli z nich użytkownicy (a nie ich twórcy), byłyby one jedynie miejscem, gdzie przechowywane są zaszyfrowane bity informacji o stanie, umożliwiając okresowy dostęp z mocnych pecetów wykonujących większość operacji lokalnie. W taki sposób używam chmury S3 Amazon: nie jako powolnego i zawodnego dysku twardego, ale jako schowka na zaszyfrowane kopie moich najważniejszych plików, zapisanych na S3 przy użyciu narzędzia JungleDisk. Takie rozwiązanie jest tańsze i lepsze niż jakakolwiek inna metoda bezpiecznego przechowywania kopii poza komputerem, jednak nieprędko będę znów korzystał z opcji S3. Dlaczego nie kupię iPada (i myślę, że wy też nie powinniście) Już 10 lat spędziłem na współtworzeniu Boing Boing, znajdując różne fajne rzeczy zrobione przez różnych ludzi i opisując te zjawiska. Większość naprawdę fascynujących rzeczy nie wyszło od dużych korporacji z ogromnymi budżetami, lecz od eksperymentujących amatorów. Ludziom tym udało się coś stworzyć i zwrócić na to uwagę publiki, a nawet sprzedać — bez konieczności poddawania się kaprysom jednej firmy, deklarującej się jako strażnik twojego telefonu czy innych urządzeń osobistych. Danny O'Brien świetnie tłumaczy to, dlaczego jestem kompletnie niezainteresowany kupnem iPada — naprawdę można się poczuć, jakby była to druga po płycie CD-ROM „rewolucja”, w której ludzie od „treści” ogłosili, że stworzą media od nowa poprzez produkcję drogich produktów (drogich zarówno dla producentów, jak i dla kupujących). Sam na początku kariery byłem programistą CD-ROM i ta ekscytacja również i mnie się udzieliła. Jednak z czasem odkryłem, w jakim byłem błędzie, obserwując, jak otwarte platformy i eksperymentujący amatorzy ostatecznie pokonują przylizanych profesjonalistów, szastających kasą. Pamiętam wczesne dni internetu — i ostatnie dni płyt CD-ROM — kiedy to panowała ogólna zgoda, że zarówno Sieć, jak i komputery były zbyt cholernie geekowate, skomplikowane i nieprzewidywalne dla „mojej mamy” (niesamowite, jak wielu informatyków ma bardzo niską opinię o swoich matkach). Gdybym dostawał udział w AOL za każdym razem, gdy ktoś mówił mi, że Sieć zginie, bo AOL jest tak prosty, a Sieć pełna śmieci — miałbym teraz dużo udziałów w AOL. I nie byłyby one wiele warte. Zasiedziali są złymi rewolucjonistami Liczenie na to, że ludzie zasiedziali na swoich stołkach dokonają rewolucji, nie jest dobrą strategią. Oni gotowi są zebrać razem wszystko to, co sprawia, że ich produkty są wspaniałe, i wykorzystać technologię, żebyś dodatkowo za ten pakiet zapłacił. Albo całkowicie blokują te produkty. Spójrzmy chociażby na aplikację Marvel (no wystarczy spojrzeć). Byłem fanem komiksów jako dziecko, teraz jestem ich fanem jako dorosły, a jednym z *najważniejszych* aspektów fascynacji komiksami była możliwość dzielenia się nimi. Jeśli kiedykolwiek istniało medium, które opierało się na tym, że dzieciaki, wymieniając się egzemplarzami, zbudują dla niego grupę odbiorców — tym medium były właśnie komiksy. A co dopiero cały rynek komiksów używanych! Był i jest prężny i ogromny. Nie jestem w stanie zliczyć tych wszystkich razów, kiedy myszkowałem po dużym zatęchłym sklepie, w dziale z używanymi komiksami, żeby odnaleźć tam egzemplarze z serii, które przegapiłem albo zdobyć nowe wydania na przecenie. (Jest to wieloletnia tradycja w mojej rodzinie — w każdy weekend ojciec mojej mamy zabierał ją i jej rodzeństwo na ulicę Queen Street w Toronto, do sklepu Dragon Lady Comics, żeby mogli wymienić swoje stare komiksy na nowe). No więc co takiego robi Marvel, żeby „rozpropagować” swoje komiksy? Zabiera prawo do oddawania, odsprzedawania lub pożyczania twoich komiksów. Oto sposób na to, jak zmienić radosne, cudowne doświadczenie dzielenia się i wspólnego czytania komiksów w bierną, samotną czynność, która raczej izoluje niż łączy. Doprawdy świetne posunięcie, Misney. Zdziecinniały sprzęt komputerowy No i jest jeszcze samo urządzenie: od razu widać, że projekt został uważnie przemyślany i zaprojektowany. Wyczuwa się jednak namacalny brak szacunku dla właściciela. Wierzę, naprawdę wierzę w poruszające słowa Maker Manifesto: jeśli nie możesz tego otworzyć, nie jesteś właścicielem. Śrubki, a nie klej. Do oryginalnego Apple II+ dołączone były schematy obwodów, dzięki czemu powstało nowe pokolenie hakerów specjalizujących się w obsłudze sprzętu komputerowego i oprogramowania, którzy zmienili świat na lepsze. Jeśli chciałeś, żeby twoje dziecko wyrosło na pewnego siebie, pełnego inicjatywy człowieka i należało do obozu, który uważa, że świat trzeba ciągle zmieniać na lepsze — kupowałeś mu Apple II+. Ale jeśli chodzi o iPada, wydaje się, że według firmy Apple modelem konsumenta jest ten sam głupi stereotyp technofobicznej, nieśmiałej, rozkojarzonej mamusi, który pojawia się w milionach wersji twierdzenia, że „to zbyt skomplikowane dla mojej mamy” (posłuchajcie, jak eksperci wychwalają zalety iPada i zmierzcie czas, który zajmuje im wyjaśnienie, że oto w końcu pojawił się produkt, który nie jest zbyt skomplikowany dla ich starych, biednych mam). Modelem interakcji z iPadem ma być postawa „konsumencka”. William Gibson określił ją w niezapomnianych słowach jako „coś wielkości małego hipopotama, koloru ziemniaka ugotowanego tydzień temu, co żyje samotnie w ciemności, w przyczepie na przedmieściach Topeki. Jest pokryte oczami i ciągle się poci. Pot leci do tych oczu i sprawia, że pieką. To coś nie ma ust… nie ma genitaliów, a swój niemy, morderczy gniew i dziecinne zachcianki wyrażać może jedynie poprzez zmienianie kanałów za pomocą telewizyjnego pilota”. To, jak ulepszasz swojego iPada, nie polega na tym, że rozkminiasz, jak on działa i sprawiasz, żeby działał lepiej. Swojego iPada ulepszasz poprzez zakup aplikacji iApps. Kupienie iPada twoim dzieciom nie pomoże im nauczyć się, że świat można rozebrać na części pierwsze, a potem ponownie złożyć — jest to sposób na przekazanie potomstwu, że nawet zmianę baterii powinno się zostawić profesjonalistom. Artykuł Dale'a Dougherty'ego o systemie Hypercard i o jego wpływie na pokolenie młodych hakerów jest w tym przypadku lekturą obowiązkową. Sam zaczynałem jako programista Hypercard i to dzięki niemu w łagodny i intuicyjny sposób dowiedziałem się, że można zmienić świat. Wtedy to wziąłem pod uwagę możliwość pracy w branży informatycznej. Monopolizacja kanałów A teraz przyjrzyjmy się iStore. Chociaż jest to firma, której dyrektor generalny deklaruje swoją niechęć do systemu DRM, Apple zrobiło z DRM swoją alfę i omegę. Współpracując z dwiema branżami, w których wierzy się, że nie powinniśmy modyfikować naszego własnego sprzętu komputerowego, wgrywać na niego takich programów, jakich potrzebujemy, pisać dla tego sprzętu własnego oprogramowania i obchodzić instrukcje wydane przez firmę-matkę (z branży rozrywkowej i telekomunikacyjnej), firma Apple zogniskowała swoje interesy wokół tych zasad. Używa więc DRM, żeby kontrolować to, czego możesz używać na swoich urządzeniach, co oznacza, że klienci Apple nie mogą przenieść swoich „iTreści” na urządzenia konkurencyjne, a deweloperzy Apple nie mogą sprzedawać ich na własnych warunkach. Uzależnienie klientów od iStore nie poprawia życia ani konsumentom, ani deweloperom Apple. Będąc dorosłym, chcę mieć możliwość wyboru co do tego, od kogo kupuję i komu ufam w kwestii oceny tych produktów. Nie chcę, żeby mój świat aplikacji ograniczał się do tego, na co politbiuro z Cupertino pozwoli na swojej platformie. A jako twórca i właściciel praw autorskich nie chcę jednej monopolistycznej opcji, kontrolującej dostęp do moich odbiorców i dyktującej mi, jaki materiał mogę lub jakiego nie mogę stworzyć. Ostatnim razem, gdy wrzuciłem post na ten temat, dostaliśmy szereg przeprosin od Apple'a za niekorzystne dla deweloperów warunki umów. Najlepsze było zdanie: „Czy myślał Pan, że dostęp do platformy, dzięki której możesz zbić fortunę, będzie wolny od zobowiązań?”. Dopiero kiedy przeczytałem to głosem Don Corleone, zabrzmiało właściwie. To chyba *oczywiste*, że wierzę w rynek, gdzie konkurencja może odbywać się bez klękania przed firmą, która zbudowała most zwodzony pomiędzy mną a moimi klientami! Dziennikarstwo poszukuje autorytetu Uważam, że prasa flirtuje z iPadem, bo Apple robi wokół niego dużo szumu, i dlatego że wszyscy w dziennikarskim świecie szukają kogoś, który obieca im, że ludzie znów zacznie płacić za ich artykuły. Jednak powodem tego, że czytelnicy przestali płacić za wiele „treści” jest nie tylko fakt, że mogą je dostać za darmo — powodem jest też to, że mogą za darmo dostać wiele konkurujących ze sobą treści. Otwarta platforma pozwoliła na eksplozję nowych artykułów, niektóre są szyte grubymi nićmi, inne gładziutkie, jakby pisane przez profesjonalistów, a większość z nich tak celnie przeznaczona dla danego grona odbiorców, że stare media mogły o tym tylko pomarzyć. Rupert Murdoch może grozić szabelką, ile mu się żywnie podoba, że *zabierze swoje treści z Google*, a ja mówię: zrób to, Rupert. Będzie nam brakowało twojego malutkiego ułamka procentu Sieci, o tak małych rozmiarach, że ledwo to zauważymy — i raczej nie będziemy mieli problemu, żeby wypełnić zaistniałą pustkę. Tak jak prasa zajmująca się gadżetami pełna jest urządzeń, których potrzebują gadżetowi blogerzy (a którymi nikt poza nimi się nie interesuje), tak prasa głównego nurtu pełna jest historii, które potwierdzają wewnętrzny konsensus mediów. Wczorajsze imperia robią coś ważnego, coś świętego, i przede wszystkim coś *dorosłego*. I pojawią się w końcu inni dorośli, którzy zabiorą nas z tego dziecinnego placu zabaw, którym jest dzika Sieć, z jej amatorskimi treściami i brakiem kanałów własnościowych, gdzie można robić interesy na wyłączność. Przeprowadzimy się z powrotem do „zamkniętych ogrodów”, które dają najlepszy zwrot z akcji tym inwestorom, którzy nie uaktualnili swoich portfolio od czasu, kiedy E*TRADE pojawiło się online. Jednak faktyczna ekonomika związana z publikacjami na iPada mówi nam coś innego: nawet rewelacyjna sprzedaż na iPada nie zastopuje obumierania tradycyjnego rynku wydawniczego. Myślenie życzeniowe oraz nostalgia za starymi dobrymi czasami uzależniania konsumentów nie sprawi, że klienci wrócą. Są gadżety, nie ma gadżetów Są gadżety, nie ma gadżetów. iPad zakupiony dziś — za rok lub dwa będzie nadawał się na e-złom (krócej, jeśli zdecydujesz się nie płacić za wymianę baterii). Prawdziwym powodem nie są możliwości tego kawałka plastiku, który dziś odpakowujesz, ale techniczna i społeczna infrastruktura, która mu towarzyszy. Jeśli chcesz żyć w kreatywnym wszechświecie, gdzie każdy, kto ma dobry pomysł, może go zrealizować i przekazać ci, byś mógł go uruchomić na swoim komputerze — iPad nie jest dla ciebie. Jeśli chcesz żyć w sprawiedliwym świecie, w którym możesz zatrzymać (lub oddać) rzeczy, które kupiłeś — iPad nie jest dla ciebie. Jeśli chcesz napisać kod na platformę, a jedyną sprawą decydującą o twoim sukcesie jest to, czy pokochają go twoi użytkownicy — iPad nie jest dla ciebie. Czy można przetrwać dobrotliwą dyktaturę? Prasa kocha iPada, ale powinna mieć się na baczności; Apple chce zakuć czytelników w kajdany swojego sprzętu. Pierwsze wzmianki prasowe na temat iPada firmy Apple rozwodziły się nad pięknem i łatwością obsługi tabletu, ale o interoperacyjności — lub raczej jej braku — jedynie napomknęły. Niektórzy opisali iPada jako efekt ewolucji od elastycznego, lecz skomplikowanego komputera do prostego, eleganckiego urządzenia. Jednak czy kiedykolwiek istniało jakieś „urządzenie” z taką kontrolą konkurencji, jaką Apple, mając iPada, obecnie się cieszy? Ograniczenia iPada nałożone przez system DRM oznaczają, że Apple ma całkowitą kontrolę nad tym, kto może na nim uruchamiać kod. Podczas gdy tak cienka bariera systemu DRM okaże się nieskuteczna w istotnych dla wydawców kwestiach, takich jak zapobieganie piractwu, jest ona wyjątkowo skuteczna w obszarze, który dla firmy Apple jest ważny: zapobieganiu konkurencji. Może iPad okaże się porażką. Tak do tej pory działo się ze wszystkimi tabletami. Jeśli jednak poszukujesz programu do sprzedaży swoich książek, opowiadań lub innych treści z przeznaczeniem na iPada — w nadziei, że będzie to stanowić lwią część twojej działalności — powinieneś najpierw zastanowić się, w jaki sposób Apple przysługuje się twoim interesom, przywiązując czytelników do własnego oprogramowania. Globalny chaos w branży wydawniczej wywołany bankructwem Advanced Marketing Group (oraz spółek od niej zależnych, takich jak Publishers Group West) pokazał, co może się stać, gdy pojedynczy dystrybutor uzależnia od siebie zbyt dużą część rynku. Nie chodzi jednak tylko o to, że Apple staje się coraz potężniejszy, lecz także o to, że posługuje się marnie wymyślonym kodeksem praw autorskich w celu uzależnienia czytelników od własnej platformy i ograniczenia innowacji w sferze e-booków — co w konsekwencji prowadzi do ograniczenia konkurencji, która mogłaby przysłużyć się twoim klientom. *„Jailbreak”* Oto coś, o czym prasowa głównego nurtu jeszcze cię nie poinformowała. iPad posługuje się systemem DRM, nazywanym „podpisem kodu” (code-signing), żeby móc decydować o tym, które aplikacje mogą być na nim użyte. Jeśli wgrany przez ciebie kod nie jest „podpisany”, to znaczy zatwierdzony przez Apple, iPad nie pozwoli na jego użycie. Jeśli powodem zastosowania systemu DRM w iPadzie jest ochrona praw autorskich autorów oprogramowania, możemy już stwierdzić dobitnie, że system poniósł sromotną klęskę: niezależni deweloperzy złamali ten system w ciągu 24 godzin od momentu, kiedy ukazał się pierwszy iPad — co nie najlepiej świadczy o i tak technicznie absurdalnym DRM. „Podpis kodu” kompletnie zawiódł również na iPhonie, gdzie dosyć łatwo można zastosować „jailbreak”, by wgrać sobie nieautoryzowaną aplikację. Ale DRM nie służy tylko do ograniczania kopiowania. DRM cieszy się z wyjątkowej przewagi legislacyjnej, dotąd niespotykanej w prawie autorskim: sam akt złamania kodu DRM jest nielegalny, nawet jeśli nie pogwałcono niczyjego prawa autorskiego. Innymi słowy, jeśli „włamiesz się” do własnego iPada w celu wgrania całkowicie legalnej aplikacji pochodzącej z innego źródła niż Apple — wciąż łamiesz prawo: nawet jeśli nigdy nie korzystałeś z pirackiej aplikacji, nawet jeśli nie złamałeś ani jednego prawa autorskiego. Gdyby uznano cię winnym usunięcia „efektywnych środków kontroli dostępu”, Apple może cię pozwać do sądu. A to oznacza, że nikt tak naprawdę nie może konkurować z firmą Apple, oferując lepszy iStore lub aplikacje na korzystniejszych warunkach, które byłyby bardziej przyjazne w relacji wydawca-czytelnik. Nie trzeba dodawać, że rozprowadzanie narzędzi potrzebnych do złamania systemu DRM jest również nielegalne. Pomyśl, co taka kontrola oznacza dla przyszłości twoich e-booków. Czy firma produkująca twój toster mówi ci, jaki rodzaj chleba możesz kupować? Twoja zmywarka może myć jakiekolwiek naczynia, nie tylko te sprzedawane przez jej producenta (który przy okazji bierze po drodze 30 proc. zysku). Co więcej, możesz wymyślać nowe, fajne zastosowania dla swojej zmywarki. Możesz na przykład ugotować w niej łososia bez konieczności zgody producenta (żeby dowiedzieć się, jak to zrobić, sprawdź w Surreal Gourmet). I możesz nawet sprzedać swój przepis na łososia ze zmywarki bez pogwałcania jakiegoś mało znanego prawa, które zezwala producentowi twojej zmywarki na dyktowanie ci, jak masz używać swojego własnego urządzenia. Wczesne recenzje iPada porównywały go do telewizji, która jest bardziej pasywnym medium od interaktywnego komputera. Ale nawet stary bierny telewizor czerpał duże korzyści z nieobecności systemu typu DRM, który nakładałby na niego ograniczenia. Nikt na przykład nie potrzebował zgody stacji telewizyjnej na wymyślenie kablówki. Nikt nie potrzebował zgody operatora kablówki na to, żeby wymyślić magnetowid. Steve Wozniak, współzałożyciel Apple, tym bardziej nie potrzebował zgody producenta telewizorów na to, by wymyślić komputer Apple II+, który można podłączyć do każdego starego telewizora. Operatorzy kablówek byli oczywiście zaskarżani przez stacje telewizyjne, a magnetowid był przedmiotem ośmioletniej batalii sądowej obliczonej na to, żeby zmieść go z powierzchni ziemi. Jednak jakby na to nie patrzeć, telewizja wiele skorzystała na tym systemie „rywalizujących innowacji”. Cyfrowa nagrywarka wideo TiVo razem z jej imitatorami i następcami — włączając w to Apple TV — to tego dobre współczesne przykłady. Jednak, jak do tej pory, nie dzieje się tak w branży e-wydawców. Urządzenia typu iPad czy Kindle należą do całkiem nowej kategorii — funkcjonują na zasadzie półek na książki, które odrzucają wszystkie egzemplarze oprócz tych pobłogosławionych przez ich producenta. Wydawcy martwią się obecnie, że sprzedawcy detaliczni, tacy jak Wal-Mart, mogą kontrolować zbyt dużą część ich interesów — i mają rację. Ale wyobraź sobie, o ile niebezpieczniejsze byłoby, gdyby Wal-Mart sprzedawał regały na książki zaprogramowane tak, żeby robić to, co robią iPad i Kindle: odmawiać przechowywania książek zakupionych w innych sklepach. Jeśli twoje wydawnictwo zerwałoby kontrakt z Wal-Mart, straciłoby dostęp do wszystkich klientów, którzy nie mieliby ochoty wyrzucać swoich regałów na książki z Wal-Martu albo pozbywać się zatwierdzonych przez Wal-Mart książek, albo zrobić miejsce na regał innej marki. Uzależnienie zbyt dużej części twojej działalności od widzimisię pojedynczego sprzedawcy detalicznego, który dba tylko o własny interes, to przerażająca i niebezpieczna rzecz. Dzięki App Store'owi firmy Apple mogliśmy już zobaczyć kilka znaków ostrzegawczych wskazujących, że mamy do czynienia z niezbyt dobrotliwym dyktatorem. Ich standardowa umowa z deweloperami była do niedawna sekretem — to jest do momentu, kiedy NASA zmuszona została do ujawnienia warunków umowy z Apple na mocy ustawy o dostępie do informacji (Freedom of Information Act). Po zapoznaniu się ze szczegółami tej umowy widzimy, co oznacza zaprzedanie się rynkowi jednego dystrybutora: deweloperom zabrania się sprzedaży ich aplikacji w konkurencyjnych sklepach; konsumentom zabrania się stosowania „jailbreak'u” na jakimkolwiek produkcie Apple, nawet w celach zgodnych z prawem; Apple może wyrzucić twoją aplikację ze swojego sklepu w każdej chwili; a odpowiedzialność prawna Apple w stosunku do ciebie to koszt 50 dolarów, bez względu na okoliczności. Apple ogłosiło także zakaz używania programów pośredniczących, pozwalających na jednoczesne korzystanie z wielu platform, takich jak Android OS Google, rynek WiiWare firmy Nintendo i tak dalej. Apple powie ci, że potrzebuje systemu DRM, żeby iPad zachował swoją „elegancję”. Ale jeśli gdzieś w ustawieniach systemu iPada znajdowałby się guzik z napisem: „jestem dorosły i chciałbym sam decydować o tym, jakich używam aplikacji”, a naciśnięcie tego guzika pozwalałoby na kupno książek z konkurencyjnych sklepów — w jaki sposób umniejszałoby to elegancję? Apple powie ci także, że wśród aplikacji panuje konkurencja — że każdy może napisać aplikację w języku HTML5 (to potężna, elastyczna, nowa generacja języka HTML, w którym pisze się obecnie strony internetowe). To może prawda, ale nie wtedy, gdy deweloperzy chcą, żeby ich aplikacje miały dostęp do czujników iPada, które umożliwiają kupno i sprzedaż aplikacji jednym kliknięciem. Jeśli twoi klienci muszą mozolnie wklepywać dane swoich kart kredytowych w okienka na ekranie za każdym razem, gdy chcą kupić jeden z twoich produktów — stanowi to ogromne utrudnienie w kontekście konkurencyjności. A oto zabawny eksperyment dla tych spośród was, którzy programują: stwórzcie aplikację zawierającą przycisk „kup przez jedno kliknięcie za pomocą Google Checkout”. Zobaczcie, ile zajmie Apple jej odrzucenie. Dla dodatkowej frajdy, wyślijcie list odmowny firmy Apple do urzędu do spraw konkurencji FTC (Federalna Komisja Handlu). I co na to poradzić? Jest oczywiście łatwy sposób, by to zmienić. Wystarczy powiedzieć firmie Apple, że nie może nałożyć licencji na twoje prawa autorskie — czyli na twoje książki — dopóki firma nie da ci prawa, abyś dał swoim czytelnikom swobodę przenoszenia zakupionych książek na platformę innego dostawcy. Gdyby chodziło o dystrybutora lub sprzedawcę detalicznego książek drukowanych, nigdy nie zgodziłbyś się na takie uzależniające sztuczki. I dlatego nie powinieneś się na to godzić, gdy chodzi o Apple, o Amazon, i o Kindle też. Ja właśnie tak zrobiłem. Nie będę sprzedawał moich e-booków w żadnym sklepie, który uzależnia moich użytkowników od platformy sprzedawcy. Dotyczy to zarówno mojego zbiorku With a Little Help, opublikowanego własnym sumptem, jak i cyfrowych wersji książek wydawanych przez HarperCollins i Tor. Mam jednocześnie nadzieję, że czytelnicy, którzy nie są już uzależnieni od tego systemu, stworzą świetne remiksy moich opowiadań z With a Little Help w języku HTML5: interaktywne zabawki internetowe działające na różnych platformach — co może okazać się dla mnie dochodowe, czy to dzięki sprzedaży edycji drukowanej, czy przez dotowanie e-booków lub pobieranie wersji audio. Planuję posiedzieć w branży wydawniczej jeszcze przez dobre 50 lat albo i dłużej. I chociaż nie mam dokładnej pewności co do tego, jak rozwinie się branża wydawnicza e-booków (stąd mój eksperyment z With a Little Help), jestem bardzo świadomy tego, że dzisiejsze uzależnianie moich czytelników od konkretnych urządzeń, czy będzie to iPad, czy Kindle, może równie dobrze oznaczać duże straty dla mojej działalności choćby jutro. Komputer nadzorowany nie zastąpi ręcznie skonfigurowanego komputera osobistego Dopasowana personalizacja komputerów obiecuje mrzonki o bezpieczeństwie i pięknie — ale prawdziwa radość tkwi w dokonywaniu własnych wyborów. Wprowadzenie na rynek iPada i w ogóle sukces sklepów z aplikacjami mobilnymi wywołały medialny szał na komputery„spersonalizowane” — gdzie zarówno oprogramowanie, jak i tapeta oraz wszystkie inne dodatki do urządzenia są ręcznie dobierane ku twojej przyjemności. W teorii, daje to środowisko, które jest estetycznie ujednolicone, a przede wszystkim *bezpieczne* i łatwe, jako że kuratorzy dbają o to, żeby tylko te najładniejsze, najłatwiejsze w obsłudze i najbardziej odporne na wirusy aplikacje pojawiały się w dystrybucji. Jestem całkowicie za. W końcu przez ostatnie dziesięć lat byłem jednym z kuratorów Boing Boing — miejsca, w którym ja i moi współpracownicy wybieramy najbardziej interesujące nas strony internetowe i tworzymy z nich coś na kształt szerokiego katalogu do wyszukiwania rzeczy, które powinno się wiedzieć, warto robić i którymi należy się zachwycać. Niedawno otworzyliśmy sklep — Boing Boing Bazaar — w którym znajdują się wybrane przez nas najciekawsze wynalazki, ubrania, gadżety, elementy wystroju oraz wybrane drobiazgi stworzone przez naszych czytelników. Moje konto na Twitterze składa się głównie z wpisów innych użytkowników — to moja kolekcja najlepszych tweetów dnia. Jestem urodzonym kuratorem, który spędził całe życie gromadząc kolekcje, by potem je pokazywać. Trzeba jednak zwrócić uwagę na jedną ważną sprawę dotyczącą wszystkich ról kuratorskich, które tak lubię: żadna z nich nie wiąże się z przymusem. Nikt nie zmusza cię do czytania Boing Boing, a jeśli go czytasz, to nic nie powstrzymuje cię od czytania innego bloga (albo stu innych blogów). Możesz zamówić tyle gadżetów, ile tylko chcesz, a my nigdy nie powiemy ci, że nie możesz wypełnić swoich półek znaleziskami z innego kramu z cudownościami, prowadzonego przez kogoś innego. Jeśli sprawia ci to przyjemność, śledź mnie na Twitterze, ale i nie krępuj się, by śledzić innych, którzy wzbudzą twoje zainteresowanie. Istnieje mnóstwo różnorodnych powodów, dla których uznajemy rozmaite rzeczy za wartościowe. Nie sposób więc wyobrazić sobie, by jeden jedyny sklep mógł zaspokoić wszystkie nasze potrzeby. Dlatego jako kurator unikam stosowania przymusu i to jest piękne. Szczególnie dwie kategorie potrzeb nigdy nie zostaną zaspokojone przez kuratora: po pierwsze — osobiste. Żaden z kuratorów raczej nie opublikuje zdjęć mojej rodziny, filmików z moją córką, liścików od żony, opowiadań, które napisałem za młodu, a które moja mama odkryła w kartonie w piwnicy. Moje własne zasoby zawierają mnóstwo tego rodzaju treści, które dostarczają mi podobnej satysfakcji jak najbardziej wychuchane, artystyczne dzieła dystrybuowane w oficjalnych kanałach przekazu. Nie obchodzi mnie, że zdjęcia są prześwietlone albo źle skadrowane, że dźwięk jest słabej jakości, że ledwo mogę rozczytać to, co pisałem jako 14-latek. To, co stworzyłem własnoręcznie, oraz świadectwa moich relacji ze społecznością i z ludźmi, których kocham, są kluczowe dla mojej tożsamości i nie zamieniłbym tego na nic innego. Po drugie: dostosowanie oprogramowania. Posiadam wiele różnych skryptów, programów, systemów, plików, a wszystko to idealnie mi odpowiada, nawet jeśli nie są to rzeczy zbyt eleganckie lub doskonałe. Jest więc skrypt, którego używam do formatowania i publikowania zdjęć na Boing Boing, jest wirtualna półka, której używam do porządkowania stosiku „rzeczy do przeczytania”, są starannie wypracowane reguły rządzące moją skrzynką pocztową, które filtrują cały spam i gwarantują, że zobaczę to, co ważne. Jestem jednoosobowym rynkiem: nikt nie zechce obrócić moich potrzeb w ofertę handlową. A nawet gdyby, to przeciętny kurator byłby szaleńcem, żeby wypuszczać coś tak dokładnie dopasowanego do moich potrzeb w sferę publiczną, gdzie zrobiłby się z tego straszny bałagan. A jednak są to rzeczy, które trzymają moje życie w ryzach i nie mógłbym się bez nich obejść. W kuratorskim świecie bez przymusu kategorie te mogą sobie spokojnie koegzystować z przestrzenią obsługiwaną przez kuratora. Istnieją setki miejsc, gdzie mogę znaleźć rekomendacje, listy, recenzje i pakiety oprogramowania dla mojego komputera (Ubuntu, wersja GNU/Linuksa, której używam, posiada swój własny bardzo dobry sklepik z oprogramowaniem). Mogę korzystać z nich do woli. Co więcej, mogę to uzupełniać o programy lub zasoby, które są dla mnie ważne, gdyż dokładnie odpowiadają moim potrzebom albo wypełniają jakaś niszę uczuciową w moim życiu. Obawiam się jednak, że kiedy analitycy zachwycają się „personalizacją” gadżetów komputerowych, to mają na myśli monopole — środowiska, takie jak iPad, gdzie wszystkie aplikacje muszą być najpierw zatwierdzone przez jeden kuratorski podmiot, który używa bezpieczeństwa i spójności jako wymówki, żeby usprawiedliwić bezwstydne parcie na władzę. Kuratorzy ci nie gwarantują oczywiście ani bezpieczeństwa, ani jakości: ciągłe rewelacje dotyczące złośliwego oprogramowania i kapryśnych, niespójnych kryteriów ewaluacji oprogramowania zadają temu kłam. Nawet bez nich trudno założyć, że można ślepo zaufać dystrybutorowi aplikacji, który ma setki tysięcy (jeśli nie milionów) programów, że całkowicie uniknie wirusów, szkodliwego oprogramowania oraz kiepskiej estetyki. Nie, jedynym prawdziwym powodem represyjnego kuratorowania jest chęć zdobycia monopolu na platformie — po to, by odcinać drogę konkurencji, pobierać wysokie opłaty od wydawców, których materiały sprzedawane są w twoim sklepie, i po to, by sprzedawać mrzonki o bezpieczeństwie i pięknie, których ty spełnić nie możesz — wszystko kosztem domowych, ręcznie wypracowanych, osobistych mediów, które tworzą naszą tożsamość i dają nam radość. Pierwsze Prawo Doctorowa Książka With a Little Help ma być opublikowana we wrześniu. Drukarz znalazł odpowiedni papier, introligator jest gotów przeprowadzić test bindowania. Wszystko idzie gładko. Wiem, mówiłem o lipcu — i mogłem opublikować ją w lipcu — ale to by oznaczało, że jej promocję przerwałby zaplanowany na sierpień miesięczny urlop rodzinny bez internetu. Zbiegłoby się to też z moim powrotem z konwentu World Science Fiction w Melbourne w Australii oraz moimi wyjazdami do Niemiec i Holandii. Jednak spędziłem ten okres produktywnie na odkrywaniu, które z księgarni internetowych istnieją po to, by służyć interesom właścicieli praw autorskich, takich jak ja, a które dążą do niesprawiedliwego przywiązania właścicieli praw autorskich (i konsumentów) do swoich platform, co prowadzi do osłabienia naszej pozycji negocjacyjnej. Z przyjemnością donoszę, że po wytężonej pracy udało mi się przekonać trzech głównych dystrybutorów, żeby ci umieścili w ofercie moje e-booki bez stawiania jakichkolwiek warunków licencyjnych czy technologicznych, które zabraniałaby moim klientom przerzucania zakupionych e-booków na urządzenia konkurencyjne, takie jak Amazon, Barnes&Noble i Kobo. *Uwięzieni* Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, jest to wielkim zwycięstwem. Już w 2008 r. odkryłem, jak niewielką siłę negocjacyjną posiadają twórcy w kontekście rynku cyfrowego. Wtedy to razem z Random House Audio skontaktowaliśmy się z Audible — oddziałem Amazon kontrolującym większą część rynku audiobooków i wyłącznym dostawcą audiobooków do iTunes, z zapytaniem, czy przyjęliby wersję audio mojego bestsellera z listy „The New York Times” pod tytułem Little Brother — ale bez DRM. Spotkaliśmy się z odmową. Na korzyść Audible świadczy fakt, że kiedy wyszła moja kolejna książka Makers, zmienili zdanie. Poinformowali mnie jednak, że Apple, ich największy partner w sprzedaży detalicznej, nie przyjmie tej książki do sklepu iTunes bez systemu zabezpieczeń (DRM). I mimo, że sami odpuścili DRM, umowa licencyjna Audible wciąż zawierała zakazy umowne nałożone na konsumentów, zabraniające im przenoszenia ich własności na konkurencyjne platformy. Umowa zawierała też mnóstwo innych warunków, które nie były korzystne dla moich interesów i/lub były to warunki, na które sam bym nie przystał, kupując audiobooka. Chciałem temu zaradzić w twórczy sposób, pytając Audible, czy zezwoliłby mi na dodanie wstępu do wersji audio, czegoś w stylu: „bez względu na to, jaką umowę zatwierdziłeś kliknięciem, żeby kupić tę książkę, Cory Doctorow oraz Random House Audio, jako właściciele praw autorskich, niniejszym błogosławią wszystko, co chcesz z nią zrobić, pod warunkiem, że aktywność ta podlega twojemu lokalnemu prawu autorskiemu”. Innymi słowy: nie łam prawa, ale poza tym — rób co chcesz. Czyli takie same warunki, na jakich kupiłeś samochód, zmywarkę oraz każdą tradycyjną książkę stojącą na twojej półce. I Audible ponownie odmówił. Ta sytuacja doprowadziła mnie do sformułowania czegoś, co ekstrawagancko nazywam Pierwszym Prawem Doctorowa: „Zawsze kiedy ktoś zakłada kłódkę na coś, co należy do ciebie, i nie chce dać ci klucza — nie czyni tego w twoim interesie”. W tym roku postanowiłem to prawo przetestować. Na urodzinowym przyjęciu Macmillan BEA w maju dopadłem prezesa wydawnictwa Macmillan, Johna Sargenta, oraz dyrektora ds. technicznych, Fritza Foya. Zapytałem ich, jako wydawców moich książek w wydawnictwie Tor, czy byliby skłonni spróbować zaoferować moje e-booki wszystkim głównym księgarniom internetowym — sklepowi Kindle należącemu do Amazon, sklepowi iPad Apple'a, sklepowi Nook Barnesa&Noble'a, sklepowi e-booków Sony oraz Kobo — jako produkty wolne od DRM i z następującym tekstem na początku pliku: „Jeśli sprzedawca niniejszej wersji elektronicznej nałożył na nią umowne bądź techniczne ograniczenia, które utrudniają ci zmianę formatu lub użycie tej książki na innym urządzeniu albo w innym programie, wejdź na stronę http://craphound.com, gdzie znajdziesz inne jej wersje w otwartych formatach, autoryzowane przez właściciela praw autorskich tego dzieła, Cory'ego Doctorowa. Mimo, że Cory Doctorow nie może zwolnić cię ze zobowiązań umownych bądź prawnych, na które wyraziłeś zgodę kupując niniejszą wersję, masz jednak jego błogosławieństwo, żeby działać zgodnie z prawami autorskimi obowiązującymi w twojej jurysdykcji.” Jak wyjaśniłem Johnowi i Fritzowi: chociaż wszystkie moje książki można bezpłatnie pobrać z internetu, często odzywają się moi czytelnicy, którzy chcą je kupić — albo dlatego, że jest to prosty sposób rekompensaty, albo dlatego, że wolą łatwiejszą opcję kliknięcia na swoim urządzeniu, by kupić daną książkę. Mam też ogólnie dostępną listę szkół i bibliotek, które wystosowały prośbę o egzemplarze moich książek, tak więc wdzięczni czytelnicy e-booków mogą zakupić i przesłać im wersję drukowaną jednego z nich i w taki sposób oddać mi przysługę, a jednocześnie zrobić dobry uczynek. Oczywiście z przyjemnością przyjmę ofertę sprzedaży moich bezpłatnych książek od jakichkolwiek sklepów, jednak tylko pod warunkiem, że sprzedający zgodzą się na zasady, pod którymi mogę się podpisać jako przedsiębiorca, artysta i podmiot moralny. John i Fritz ochoczo poparli mój pomysł. W końcu Macmillan właśnie walczy do upadłego z firmą Amazon w kwestii warunków sprzedaży e-booków, stawiając kontrolę jako priorytet w kontekście przyszłych interesów z dystrybutorami elektroniki i przedstawicielami sprzedaży hurtowej. Istnieją pisarze, agenci czy wydawcy, którzy chcą systemu DRM i restrykcyjnej umowy EULA (End User License Agreement). I chociaż ich nie rozumiem, zgadzamy się przynajmniej w jednej kwestii: wybór powinien należeć do właściciela praw autorskich. Jeśli chodzi o to, które ograniczenia mogą być narzucone czytelnikom e-booków, ostatnie słowo powinno należeć do właściciela praw autorskich — czy to autora, czy wydawcy — a nie do dystrybutora. Z przyjemnością informuję, że firma Amazon, ku ich wiecznej chwale, z zachwytem zgodziła się wystawić moje e-booki w swojej ofercie bez DRM i z wypowiedzią przeciwko licencji EULA, podobnie jak Barnes&Noble oraz Kobo. Dlaczego jeden oddział Amazona (Kindle) zgodził się zrobić to, co inny oddział Amazona (Audible) kategorycznie odrzucił, pozostaje dla mnie zagadką, ale zadowolę się każdym przebłyskiem uczciwości. Mogę tylko żywić nadzieję, że inne cyfrowe oddziały Amazon dojrzeją do tego, co zrobił Kindle, i jeśli tak się stanie, z chęcią zaoferuję moje audiobooki do sprzedaży w sklepie Audible. Jako sprzedawca detaliczny Amazon dosłownie zrewolucjonizował moje życie i stał się moim dostawcą wszystkiego, od szczotki do toalety po używane płyty DVD dla mojego dziecka. A oprócz tego, że sprzedaję tam moje własne książki, sprzedaję również do 25 tys. innych książek rocznie poprzez linki afiliacyjne Amazona dołączone do moich recenzji. To sprawia, że jestem jednoosobową, niezależną księgarnią słusznych rozmiarów, a Amazon płaci mi, robi przelewy, przechowuje książki w magazynach itp. Niestety, takiego szczęścia nie miałem ani z Sony, ani z Apple. Zgodnie z moimi wcześniejszymi doświadczeniami ze sklepem iTunes, Apple obowiązkowo wymaga DRM dla książek oferowanych w sprzedaży na iPada. Wiem, że w związku z otwartym listem Steve'a Jobsa, w którym krytykuje on DRM, wielu fanów Apple uwierzyło, że firma musi używać tego systemu, ponieważ nie ma innego wyboru. Ale to po prostu nieprawda. Sony ma ten sam układ. *Durnowate myślenie* Instruktorzy nieczystej walki mówią: „każda broń, której nie potrafisz użyć, należy do twojego wroga”. Dobry przykład tej zasady można znaleźć w systemie DRM. Do zeszłego tygodnia prawo amerykańskie chroniło DRM — nielegalne było złamanie kodu lub innych technicznych zabezpieczeń, praktycznie w każdej sytuacji. Innymi słowy, jeśli Apple oferuje jedną z moich książek w edycji obłożonej mechanizmem DRM, w świetle prawa nawet ja nie mogę go usunąć bez zgody Apple, nawet jeśli zrobiłbym to w celach całkowicie legalnych, objętych prawem autorskim. Tym bardziej nie mogę upoważnić moich czytelników, by zrobili to samo. 26 lipca prawo trochę złagodzono, kiedy to Amerykańskie Biuro ds. Praw Autorskich (U.S. Copywright Office) uchwaliło zmianę w ustawie o cyfrowych prawach autorskich (Digital Millennium Copyright Act), zezwalając tym samym na złamanie zabezpieczeń DRM na iPhone'ach i innych telefonach komórkowych (a być może też na innych urządzeniach, takich jak iPad, chociaż nikt nie wie tego na pewno) w celu instalacji oprogramowania innych producentów. Zmiana ta nie pozwala jednak na tworzenie oraz dystrybucję narzędzi, które by taką instalację umożliwiały, co sprawia, że jest to raczej pyrrusowe zwycięstwo. A trzeba też pamiętać, że cyfrowe edycje są zazwyczaj tylko licencjonowane, a nie przekazywane odbiorcom na własność. Oznacza to, że nawet jeśli nie złamiesz prawa, włamując się na swoje urządzenie, ale złamiesz warunki licencji, to nadal możesz spotkać się z odmową dostarczenia usługi. Jak się nad tym zastanowić, jest to raczej dziwna sytuacja, bo z tego wynika, że gdy firma technologiczna raz założy kłódkę na dzieło podlegające prawu autorskiemu, posiadacz tego prawa traci możliwość upoważniania swoich czytelników, by ci mogli wykorzystywać to dzieło w nowy sposób, włączając w to swobodę przenoszenia książki z jednej platformy na inną. W tym miejscu DRM oraz prawa chroniące ten system przestają chronić twórców i właścicieli praw autorskich. Zamiast tego chronią interesy firm, których jedyny twórczy wkład ogranicza się do złożenia cienkiego kawałka elektroniki w chińskiej fabryce słynącej z wyzysku. Co więcej, wielu z tych dystrybutorów nie pozwala właścicielom praw autorskich nawet na opcję zaprezentowania swoich dzieł bez DRM. Jeśli więc sprzedasz poprzez Kindle książki obłożone DRM o wartości miliona dolarów — masz właściwie dług wobec firmy Amazon o wartości miliona dolarów, ponieważ jest to koszt, który na twoją prośbę musieliby ponieść czytelnicy, żeby przenieść się na konkurencyjną platformę. W jaki sposób oddanie takiej kontroli nad rynkiem swoim dystrybutorom służy tobie — właścicielowi praw autorskich? Mimo wszystko czuję się zachęcony działaniami firm Amazon, Barnes&Noble oraz Kobo, które zaaprobowały moje warunki sprzedaży na ich platformach. Trzy na pięć to niezły wynik — to o trzy więcej niż rok temu! Daje mi to nadzieję, że autorzy i branża wydawnicza zjednoczą się i zaczną żądać, by wszyscy dystrybutorzy oddali kontrolę nad prawami autorskimi twórcom i wydawcom, zamiast uzurpować sobie prawo do czerpania z niej korzyści. Doniesienia o śmierci blogów są mocno przesadzone Blogi nie zamierają — tylko inne media społecznościowe przejęły wiele z ich funkcji. W ubiegłomiesięcznym wydaniu „The Economist” donosi, że „blogi zamierają”, gdyż coraz więcej blogerów porzuca tę formę i wybiera jej kuzynów, takich jak Twitter, Facebook czy Digg. Zamiast wyrazu „blog” wstawmy wyrazy „telewizja”, „powieści”, „opowiadania”, „poezja”, „teatr”, „musicale” lub jedną z setek innych mediów, które po przekroczeniu szczytu popularności stały się jedynie klockiem w układance, a otrzymamy powtórne sprawozdanie z ich domniemanego zamierania. Oczywiście żadna z tych starych form nie zamarła i to samo dotyczy blogów — zostały po prostu zastąpione przez nowe media, z którymi łączy je kilka cech. Nowe media przysposobiły sobie wszystkie te narracje, które im najbardziej odpowiadają. W czasach, gdy istniała tylko scena teatralna, każda opowieść była sztuką teatralną. Po wynalezieniu filmu wiele z tych narracji przeniesiono na ekran, dla którego okazały się stworzone (wcześniej musiały być upychane na deskach teatrów z braku alternatywy). Gdy nadeszła telewizja, narracje, które lepiej pasowały do małego ekranu, opuściły salę kinową i przeniosły się do telewizora. YouTube zaś uwolnił historyjki 3–8 minutowe, które nie chciały być 22-minutowymi sitcomami ani 48-minutowymi fabułami. I tak dalej. To, co pozostaje po każdym takim „zwrocie”, znaczy *więcej*, a nie mniej — historie opowiadane dziś na scenach teatrów znajdują się tam nie dlatego, że muszą, tylko dlatego, że pasują tam lepiej niż na innej znanej nam platformie. Jest to wspaniała wieść dla wszystkich zainteresowanych teatrem — jego publiczność jest być może mniej liczna, ale za to forma teatru lepiej pasuje do danej narracji. Gdy blogowanie było najłatwiejszym i najbardziej popularnym sposobem tworzenia krótkich, nieoficjalnych komunikatów, „myśleniem na głos” w sieci, wszyscy pisaliśmy blogi. Obecnie, gdy mamy Twittera, media społecznościowe oraz inne, coraz to nowe narzędzia, wielu z nas sądzi, że materiał, który wcześniej publikowaliśmy na blogach, sprawdza się lepiej gdzieś indziej. A niektórzy z nas odkryli, że wcale nie byli blogerami, ale prowadzenie bloga wystarczało im, zanim pojawiły się lepsze możliwości. Wciąż piszę około 10–15 wpisów dziennie, tak jak czyniłem to przez 10 lat na Boing Boing. Publikuję ponadto około 30–50 tweetów i retweetów dziennie. Większość z tych rzeczy nie pasowałaby na bloga, więc gdyby nie istniał Twitter, nie opublikowałbym ich wcale. W przeszłości część moich tweetów wydłużyłbym zapewne do wielkości wpisu na bloga, a dziś mogą one istnieć jako krótkie myśli. To, co przyciąga mnie do nowych mediów, to fakt, że przygotowanie materiału do publikacji zmusza mnie do klarownego ułożenia myśli. W zasadzie nie wiem, co mam na myśli aż do chwili, kiedy ją zapiszę. Stąd im więcej mediów mam do dyspozycji, tym więcej mam sposobów na opracowywanie własnych pomysłów. Pisarz science-fiction Bruce Sterling twierdzi, że „przyszłość przerabia przeszłość na kompost”. Istnieje nawet prawo to opisujące, Prawo Riepla, które brzmi: „nowe, bardziej rozwinięte media nigdy nie zastępują starych mediów ani ich schematów użytkowania. Zamiast tego zachodzi konwergencja, prowadząca do nowych sposobów i obszarów zastosowań tych starszych form”. Prawo to sformułował Wolfgang Riepl w 1913 roku. Nie straciło nic na aktualności. Streaming nigdy nie wyprze pobierania Streaming nie jest lekiem na problemy branży. Zastąpienie pobierania streamingiem zmniejsza przepustowość, ogranicza prywatność i spowalnia innowacje. Ktoś przekonał firmy z branży muzycznej, filmowej i telewizyjnej, że istnieje sposób, by umożliwić słuchanie muzyki lub oglądanie filmu przez internet bez wykonywania kopii. Nazwali to „streamingiem”. Streaming ścieżki audio porównują do radia, w odróżnieniu od pobierania, które porównują do kupowania CD. Możliwość obejrzenia filmu przez internet bez wykonania jego kopii podekscytowała wiele osób ze środowiska decydentów, ponieważ podobno „rozwiązało to problem praw autorskich”. Jeśli serwisy takie jak Hulu, Last.fm i YouTube mogą „odtworzyć plik” zamiast „wysyłać plik”, to możemy czuć się bezpiecznie, tak jak w czasach sprzed Napstera. Można sprzedać subskrypcje na streaming na życzenie, a subskrybenci nigdy nie przestaną płacić, gdyż nie są właścicielami swojej ulubionej formy rozrywki i będą musieli wyłożyć kolejne pieniądze, aby odsłuchać lub obejrzeć coś ponownie. Jest tylko jeden problem — streaming nie istnieje. No dobrze, *istnieje*. Streaming to jedna z form pobierania, które ma wiele wariantów. Pobieranie następuje wtedy, gdy jeden komputer (np. serwer) wysyła plik do drugiego komputera (np. do twojego peceta). Część pobierania następuje przez HTTP — HTTP – protokół, na którym oparta jest sieć WWW. Czasami pobieranie odbywa się przez BitTorrent, który ściąga plik z wielu różnych lokalizacji, bez ustalonej kolejności, i ponownie składa go na twojej maszynie. Do pobierania wykorzystuje się czasami bezpieczne protokoły, takie jak SSH i SSL, lub inteligentne systemy, które mogą synchronizować komputer z zaszyfrowaną zdalną kopią zapasową. Streaming to zbiór technik pobierania, gdzie, ogólnie rzecz biorąc, plik wysyłany jest sekwencyjnie tak, aby został odtworzony odbiorcy, zanim zostanie w pełni pobrany. Niektóre takie transmisje nie mają zakończenia (jak na przykład obraz z kamery przemysłowej, która nie tworzy pliku o skończonej wielkości, tylko przekazuje dane w sposób ciągły, dopóki jest włączona). Czasami pobieranie odbywa się poprzez UDP — kuzyna bardziej znanego protokołu TCP, w którym niezawodność poświęcono na rzecz prędkości. Niektóre serwery do streamingu mogą komunikować się z oprogramowaniem do pobierania i dynamicznie dostosować transmisję, by skompensować problemy sieci. Istnieje wreszcie oprogramowanie do streamingu, które po zakończeniu pobierania pozbywa się danych, zamiast zmagazynować je na dysku twardym. To właśnie ten ostatni rodzaj streamingu ekscytuje technologicznych naiwniaków. Zakładają, że skoro program nie zapisuje pliku, to „kopia” nie została wykonana. Zakładają też, że jest to techniczny odpowiednik „pokazywania” komuś filmu, a nie „podarowania kopii” tego filmu. Ale jeśli niektóre programy nie zapisują danych, to tylko dlatego, że ich twórcy tak zdecydowali. Stworzenie konkurencyjnego programu, który nie pozbywa się danych, a „wykonuje kopię”, jest banalnie proste. Każdy streaming polega na wykonaniu kopii, a zapisanie jej nie jest takie trudne. Czy to ma znaczenie? Przecież skoro przemysł rozrywkowy dał się kupić pięknymi historyjkami o magicznym rodzaju pobierania bez wykonania kopii, to czy nie powinniśmy pozwolić im trwać w tej iluzji? Czy byłoby w tym coś złego? Obawiam się, że tak, i to nawet bardzo. Przede wszystkim pomimo tego, że streaming muzyki na serwisie Last.fm daje wspaniałą sposobność poznania nowej muzyki, nie ma powodu sądzić, że ludzie stracą ochotę na kolekcjonowanie muzyki. Doprawdy, branża muzyczna zapomniała chyba o lekcji wyniesionej z 70 lat istnienia radia: ludzie, którzy usłyszą ulubione piosenki w radiu, nabywają je do swoich osobistych kolekcji. Przedziwne jest to, że kadry kierownicze firm z branży muzycznej nie wierzą w tę zasadę. Przecież przez większość stulecia taka właśnie była dominująca strategia sprzedaży w ich branży. Kolekcjonowanie jest dziś prostsze niż kiedykolwiek wcześniej — można przechowywać muzykę na mniejszej przestrzeni i uporządkować ją łatwiej niż kiedyś. Oczywiście ludzie będą nadal korzystać ze streamingu. Mogą nawet za niego płacić, ale wciąż będą też pobierać pliki. Streaming nie zmniejszy skali pobierania. Jeśli zaś odniesie sukces — to znaczy, jeśli uda się tej technologii sprawić, że muzyka stanie się ważna dla większej liczby osób — skala pobierania muzyki z sieci także się zwiększy. Wraz z tym wzrostem zwiększy się liczba ataków firm Big Content na prywatność oraz na prawo do rzetelnego procesu dla użytkowników internetu, czyli praktycznie dla nas wszystkich. Nie da się rozwiązać „problemu z pobieraniem” przez wymachiwanie rękoma i upieranie się, że dzięki Last.fm nastąpi proces spontanicznej zmiany przyzwyczajeń użytkowników, w wyniku którego zaczną mniej pobierać. Historia nie potwierdza takich spekulacji. Problemów jest oczywiście więcej. Streaming wykorzystuje przepustowość sieci bezprzewodowych w sposób niewydajny i niemożliwy do przyjęcia. Nasze telefony i urządzenia osobiste są wyposażone w pamięć konieczną do przechowywania dziesiątek tysięcy piosenek, za jednorazową cenę zaledwie kilku funtów. I odwrotnie, słuchanie muzyki w ruchu (jest to kolejny czynnik, który był kluczowy w strategii branży muzycznej, od samochodowego odtwarzacza ośmiościeżkowego do Walkmana i iPoda) poprzez stream wymusza użycie wąskiego pasma widma elektromagnetycznego, przez które użytkownicy usiłują w tej samej chwili odczytać e-mail lub wejść na stronę internetową. Policz, ile słuchawek znajduje się w użyciu w wagonie metra, samolocie lub autobusie, którym będziesz jechać w najbliższym czasie, pomnóż to przez 128 kbps (przy niskiej jakości dźwięku) i wyobraź sobie, że sieci bezprzewodowe muszą mieć wystarczającą przepustowość, aby obsłużyć wszystkich użytkowników tych słuchawek bez spowolnienia innych aplikacji internetowych. W przyszłości być może każdy Boeing 777 zostanie wyposażony w połączenie satelitarne, ale czy zapewni to wszystkim 479 pasażerom wystarczającą przepustowość, by odtwarzać muzykę przez całą drogę z Londynu do Sydney? Co więcej, streaming prowadzi do sytuacji, w której dostawcy internetu bezprzewodowego znajdują się w centrum naszego codziennego życia kulturalnego. A to ci sami dostawcy, którzy obecnie kiwają nas w każdy możliwy sposób: wprowadzając wyśrubowaną stawkę za dzwonienie pod numery premium, narzucając limity w pakietach „bez limitów”, naliczając dodatkowe opłaty za „międzystrefowe” SMS-y. To te same firmy, których kolejki na infolinii, wprowadzające w błąd umowy na kilka lat, rachunki-niespodzianki oraz dziurawy zasięg sieci zdołowały nas bardziej niż jakakolwiek inna nowoczesna branża. Dlaczego mielibyśmy dobrowolnie jeszcze bardziej uzależnić się od drogich, niskoprzepustowych sieci bezprzewodowych dostarczanych przez chciwych bandytów, skoro mamy szeroki dostęp do niedrogich urządzeń przechowujących dane, które z dnia na dzień tanieją i są dostępne u setek producentów w tysiącach sklepów? Zwłaszcza że każdy streaming piosenki powoduje naruszenie prywatności — wyjawiane są takie dane o osobie słuchającej, jak lokalizacja, gust muzyczny, a nawet informacje o innych użytkownikach znajdujących się w jej pobliżu. Łatwiej jest panować nad prywatnością, gdy słucha się własnej kolekcji muzycznej. Wreszcie, branie udziału w tej farsie ma swój koszt. Im bardziej udajemy, że istnieje techniczna możliwość stworzenia aplikacji, która nie zapisze pobieranych plików, tym więcej tworzymy zachęt do tworzenia legalnych, technologicznych systemów, które usiłują to urzeczywistnić. Zapisywanie plików przez aplikację do pobierania utrudnia się „zaciemniając” kod oraz wprowadzając sankcje prawne dla użytkowników, którzy rozpracowują używane przez siebie programy i starają się je ulepszać. W takiej rzeczywistości nie ma miejsca dla aplikacji z otwartym kodem źródłowym, która wymusiłaby usunięcie pliku w momencie jego otrzymania, ponieważ aby usunąć to ograniczenie, wystarczyłoby zmodyfikować jej kod. Polityka zaciemnienia kodu, uniemożliwienia stronom trzecim modyfikacji i ulepszenia kodu oraz „zaspawania” wszystkich komputerów świata, nie wyprze pobierania. Za to zmniejszy konkurencję, ograniczy prywatność oraz spowolni innowacje — stanie się tak, jeśli tylko damy rządzącym prawo do kontrolowania nowych uczestników rynku. Trudnych problemów nie rozwiąże się za pomocą technicznego wypierania. Rynek przemówił: ludzie chcą pobierać muzykę (słuchać streamów też czasami chcą). Wytwórnie muzyczne, którym podobno zależy na zyskach, mogłyby oferować pakiety typu „ile tylko dasz radę pobrać”, w skład których wchodziłaby legalna aplikacja do pobierania, a wtedy mogliby zatrzymać klientów, udostępniając im nową, ciekawą muzykę. Minęło 10 lat od czasów Napstera i nie ma dowodów na poparcie tezy branży muzycznej, że oferowanie takich pakietów nie ma sensu, bo użytkownicy pobiorą każdą możliwą piosenkę, po czym zrezygnują z subskrypcji usługi. Fakty są takie, że dla większości pobierających tanie, mało ryzykowne rozwiązanie stanowi ogromną zachętę do zwiększenia konsumpcji, bo dzięki temu mogą odkrywać nową muzykę, nowych artystów, nowe piosenki i nowe gatunki muzyczne. Sprzedawanie klientom tego, czego pragną, jest podstawą każdego udanego biznesu. Jeżeli branża Big Content nie potrafi wykoncypować, jak to osiągnąć, to możemy tylko modlić się o jej szybką śmierć, zanim wyrządzi więcej szkody najbardziej niesamowitemu i wspaniałemu wynalazkowi ludzkości — internetowi. Wyszukiwanie jest zbyt ważne, aby powierzyć je jednej firmie — nawet takiej jak Google Internet potrzebuje publicznie kontrolowanej wyszukiwarki, chociaż wydaje się to tak samo nieprawdopodobne, jak publicznie edytowana encyklopedia. Wyszukiwanie to początek i koniec internetu. Przed wyszukiwaniem istniała koncepcja zorganizowanej i zhierarchizowanej Sieci opartej na Klasyfikacji Dziesiętnej Deweya. Pionierzy Sieci wielokrotnie usiłowali tworzyć takie klasyfikacje, lecz zawsze przegrywali z chaosem rzeczywistości. Jak wskazuje przykład Wikipedii, osiągnięcie konsensusu w sprawie tego, co i gdzie ma się znajdować na mapie dużej organizacji, jest trudne. Im szerszy jest zakres tematyczny, tym jest to trudniejsze. Melvin Dewey nie przewidział istnienia komputerów, a ponadto pomieszał islam z sufizmem i przeznaczył odrębną kategorię dla osób o zdolnościach parapsychologicznych. Pełnokontaktowy sport, jakim jest internet, nie poddaje się łatwo kategoryzacji a priori. Pojawia się wyszukiwanie. Po co komu kategorie, skoro można zebrać całą wiedzę świata i za pomocą oprogramowania odnaleźć właściwy dokument we właściwym czasie? Nie odbywa się to bez ryzyka: wyszukiwarki akumulują prawie kompletne indeksy naszych zainteresowań, namiętności, nadziei, aspiracji. Nasza relacja z wyszukiwarkami jest tak intymna, jak nasze związki z kochankami, powiernikami, terapeutami. Co więcej, sposób, w jaki wyszukiwarki ustalają ranking i trafność danej strony, ma większy wpływ na rzeczywistość niż stanowisko redakcyjne w „New York Times” czy wielkie spoty reklamowe w głównych kanałach telewizyjnych. Dobre pozycjonowanie w wyszukiwarkach to reklama typu „wszystko albo nic”. To ideologiczny udział w zdobywaniu umysłów konsumentów. To trafność. I na odwrót: słabe pozycjonowanie w wyszukiwarkach oznacza, że jesteś nieważny, niewidzialny, że jesteś bankrutem. Co więcej, wyszukiwarki usuwają z wyników wyszukiwania strony, które łamią niepisane zasady. Wiele z nich to strony spamerskie, linkujące, instalujące złośliwe oprogramowanie itp. To nie dziwi, przecież w każdym złożonym ekosystemie żyją pasożyty, a internet jest tak złożony, jak tylko to możliwe. Stawka pozycjonowania jest tak wysoka, że niektórzy zrobią wszystko, aby ich produkty, usługi, pomysły i agendy były wysoko pozycjonowane w wyszukiwarkach. To dlatego prerogatywą wyszukiwarek jest usuwanie z wyników tych stron, które podważają jakość wyszukiwania. Powierzenie jednej firmie tak wielkiej władzy jest fatalnym pomysłem, nawet jeśli firma ta jest tak przyjemna, skoncentrowana na użytkowniku i doskonała technologicznie, jak Google. To zbyt potężna władza, aby sprawować ją mogło nawet kilka firm. Kwestia tego, co możemy, a czego nie możemy zobaczyć, gdy polujemy na wyniki wyszukiwania, wymaga rozwiązania przejrzystego i partycypacyjnego. Nie istnieje „dobrotliwy dyktator”, któremu można byłoby powierzyć władzę ustalania naszych agend politycznych, handlowych, społecznych i ideologicznych. Ta władza powinna przejść w ręce Społeczeństwa. Gdy tak to ujmiemy, to przecież oczywiste: skoro wyszukiwarki ustalają agendę publiczną, powinny być publiczne. Jak tego dokonać, nie jest już tak jasne. Możemy sobie wyobrazić publiczny, otwarty proces pisania systemów rankingowania dla wyszukiwarek, robotów internetowych i innych drobiazgów. Ale czy zgromadzona ad hoc grupa specjalistów potrafi pokierować zasobami serwera tak, aby przechowywał kopie całego internetu? Czy możemy zbudować coś takiego? Byłoby to tak mało prawdopodobne, jak stworzenie niekomercyjnej encyklopedii pisanej przez wolontariuszy. Wymagałoby to ogromnych nakładów. Ale miałoby jedną gigantyczną przewagę nad wyszukiwarkami prawnie zastrzeżonymi: zamiast polegać na „bezpieczeństwie poprzez zaciemnienie” w celu zwalczania spamerów, szajbusów i pasożytów, system taki mógłby wykorzystywać niezwykle skuteczne reguły wzajemnej oceny [ang. peer review], które są złotym standardem dla wszystkich innych obszarów bezpieczeństwa informacji. Sama firma Google wydawała się dość nierealna — dwóch studentów w garażu stanęło przeciwko wielkim, bogatym, dojrzałym firmom oferującym wyszukiwarki, takim jak AltaVista (pamiętacie ich? ). Przyszłość wyszukiwania jest nieprzewidywalna i bylibyśmy szaleni, gdybyśmy uważali, że ostatnie słowo w kwestii organizowania ludzkiej wiedzy należy do Google. Egzekutorzy prawa autorskiego powinni wyciągnąć wnioski z wojny ze spamem Ci, którzy zapominają o historii, skazani są na jej powtórkę. Powiedzmy, że jesteś prezesem w branży rozrywkowej i starasz się walczyć z jakimś niezmiernie popularnym rodzajem transmisji danych — na przykład takim, które narusza prawo autorskie do muzyki. Gdzie szukałbyś bogatej historii tego typu walki? Oczywiście w wojnach ze spamem. Bo gdzieżby indziej? Spam elektroniczny istnieje w takiej czy innej formie od roku 1978. Od trzydziestu lat sieci są polem bitwy między tymi, którzy chcą zapełnić twoją skrzynkę e-mailową reklamami, a tymi, którzy chcą pomóc ci ich uniknąć. Wojna ze spamem zakończyła się bolesną porażką — dziś jest więcej spamu niż kiedykolwiek wcześniej i jest on z dnia na dzień coraz groźniejszy. Masowy spam reklamowy nowego modelu komputera firmy Digital Equipment z 1978 roku, wysłany przez Gary'ego Thuerka (powszechnie uznawany za pierwszy spam reklamowy) był po prostu nieznośny i głupi. Obecnie spam może być narzędziem służącym do włamania się do komputera, by zamienić go w podziurawione programami szpiegowskimi zombie, które wykradnie szczegóły bankowe i hasła i wykorzysta pasywne zasoby komputera do wysłania jeszcze większych ilości spamu. Spam może zaszyfrować twoje pliki i wymóc anonimowe przelewy gotówki, zanim je na powrót odszyfruje. Spam może być przykrywką dla kanciarza rodem z filmu Hiszpański więzień, który okradnie ciebie i twoich bliskich do ostatniego grosza. Przy czym (praktycznie) wszyscy nie cierpią spamu. Inaczej jest w wypadku muzyki objętej prawami autorskimi: dusigrosze i miliony nastolatków z nadmiarem wolnego czasu i pustymi kieszeniami dniami i nocami szukają sposobów, by zdobyć jej więcej. Tymczasem odbiorcy spamu są entuzjastycznymi zwolennikami wojny ze spamem. Przyjrzyjmy się więc kilku taktykom walki ze spamem, które zostały wypróbowane i okazały się niewystarczające. *Filtrowanie treści* Przez krótki okres filtry treści były dość skuteczne, lecz spamerzy prędko je przechytrzyli. Wynalezienie „sałaty słownej”(przypadkowo wycięty i wklejony statystycznie normalny tekst, zebrany z internetu), zamiany alfabetyczne i inne cwane techniki pogrzebały pomysł, że można zwalczać spam po prostu zabraniając użycia niektórych słów, wyrażeń lub formatów. *Skutki uboczne:* wymiana e-maili o Viagrze, spadkach, chorobach genitaliów i mnóstwie innych tematów jest praktycznie niemożliwa z powodu wszystkich tych „pomocnych” filtrów, które wciąż toczą bitwę spamową dawnymi metodami, skrupulatnie usuwając każdy e-mail, w którym używa się zabronionych słów. *Czarne listy* Grupy antyspamowe prowadzą czarne listy „podejrzanych” dostawców usług internetowych i ich adresów IP — numerów identyfikujących poszczególne komputery w sieci. Są dostawcy, którzy wskutek zaniedbania, złośliwości, błędu lub różnicy opinii co do tego, jak najlepiej zablokować nieuczciwych użytkowników, kończą na emisji dużej ilości spamu do reszty internetu. I znowu, przez krótki okres ten pomysł przynosił efekty, ale został szybko zatopiony przez bardziej perfidnych spamerów, którzy przestawili się z prowadzenia serwerów e-mailowych na włamywanie się do komputerów użytkowników i wykorzystywanie ich do rozsyłania spamu z milionów różnych IP. *Skutki uboczne*: blokowanie adresów IP staje się formą zbiorowej kary, którą ponoszą niewinne osoby (tracą dostęp do części lub wszystkich zasobów internetu), ponieważ jedna osoba zrobiła coś złego, a nikt z ukaranych nie miał władzy, aby temu zapobiec. Pojedynczy adres IP może dotyczyć tysięcy lub nawet milionów użytkowników. Tożsamość osób tworzących czarne listy jest owiana tajemnicą („aby zapobiec aktom zemsty ze strony przestępczych syndykatów spamerskich”), działają one przy Sądach Izby Gwiaździstej, które skazują podejrzanych w tajemnicy, bez prawa apelacji czy konfrontacji z oskarżycielem. Mnożą się insynuacje, że ci od czarnych list atakują swoich krytyków i zrzucają ich do czarnej dziury jedynie za to, że tamci ich krytykują, chociaż wcale nie rozsyłają spamu. *Blokowanie otwartych serwerów* Niegdyś serwery poczty ustawione były tak, aby odbierały i wysyłały e-maile do każdego: wszystko, co było potrzebne do wysłania e-maila, to skontaktowanie się ze znanym serwerem poczty i zlecenie, by przesłał wiadomość dalej. Konfiguracja i użytkowanie takiego systemu wysyłania poczty było niezmiernie proste — jeśli lokalny serwer poczty zawiódł, można było przełączyć się na inny. Jednak serwery te były również atrakcyjnymi celami spamerów nadużywających ich gościnności do wysyłania mnóstwa spamu. Czarne listy i presja społeczna wytępiły otwarte serwery. *Skutki uboczne*: jest nieskończenie trudniej wysłać normalny e-mail, co potwierdzą ci, którzy zalogowali się do sieci w hotelu lub w jakiejś instytucji i odkryli, że nie mogą połączyć się z serwerem poczty. A spam ciągle przedostaje się do skrzynek pocztowych, ponieważ uprawnionym użytkownikom brakuje motywacji i możliwości, aby nauczyć się wysyłać e-maile w otoczeniu pełnym blokad, natomiast spamerzy mają tej motywacji i możliwości aż nadto. Były też inne porażki oraz kilka sukcesów (dzienna ilość spamu wpadająca do mojej skrzynki spadła z ponad 20 tysięcy do kilkuset po tym, jak admin mojego systemu włączył coś, co się nazywa „szara lista”). Ale te trzy porażki są szczególnie pouczające, ponieważ stanowią główne strategiczne cele branży rozrywkowej w zakresie prawa autorskiego. Każda prawna i normatywna propozycja powtarza najgorsze błędy wojny ze spamem: począwszy od żądania firmy Viacom wobec firmy Google, aby ta automatycznie wykrywała filmy, które naruszają prawa autorskie, jeszcze podczas przesyłania ich do Sieci, przez propozycję BPI (British Phonographic Industry), aby wyłączać dostęp do internetu po trzech oskarżeniach o naruszenie praw, a kończąc na pomyśle zawartym w ustawie ACTA, aby posiadacze praw autorskich nabyli status sędziego, ławy przysięgłych i wykonawcy w jednym, by kontrolować jakie treści mogą krążyć po sieci i kto może mieć do nich dostęp. Wojny ze spamem pokazują nam, że połączenie dobrych intencji i potężnej broni może mieć koszmarne skutki: niewinnym utrudnia się życie, zaś winowajcy tylko ewoluują, przetwarzając się w bardziej odporne i bardziej zabójcze formy. Ostrzeżenie dla wszystkich egzekutorów prawa autorskiego: trzy błędy i to *wy* wylatujecie Uważam, że powinniśmy na zawsze odciąć dostęp do internetu każdej firmie, która roześle trzy błędne ostrzeżenia o naruszeniu prawa autorskiego. Trzy błędy i wylatujesz, kolego. Po odłączeniu was od sieci klienci będą mogli dowiedzieć się o waszej ofercie przez telefon lub z drukowanej broszury, o którą sami poproszą. Być może wyposażycie swój personel do spraw sprzedaży w telefaksy, aby faksowali pilne informacje do całego łańcucha dostawców. Nie zapominajcie o telefonach — sprawdźcie tylko, czy macie w biurze stertę książek telefonicznych, ponieważ nie wyguglujecie już żadnego numeru. Możecie to nawet potraktować jako skromną propozycję w znaczeniu swiftowskim, choć ja mówię śmiertelnie poważnie. Wielkie firmy z branży praw autorskich — firmy fonograficzne, nadawcy, studia filmowe, producenci oprogramowania — lobbują w korytarzach władzy na całym świecie (w tym i w Westminster) na rzecz wprowadzenia „reguły trzech błędów: w stosunku do tych, którzy naruszyli prawo autorskie. Chcą zobligować dostawców usług internetowych do zablokowania internetu u każdego klienta trzykrotnie oskarżonego o pobieranie materiału naruszającego prawa i zobowiązać firmy hostingowe do wypowiedzenia umowy każdemu trzykrotnie oskarżonemu o załadowanie na serwer materiału naruszającego prawa. Nawet nie proponują, aby karę zarezerwować jedynie dla skazanych sprawców. Udowodnienie naruszenia praw jest powolne i kosztowne — tak bardzo, że Amerykańskie Stowarzyszenie na Rzecz Interesów Studiów Filmowych (Motion Picture Association of America) właśnie złożyło akta do sądu amerykańskiego po apelacji Jammie Thomas, kobiety, która dostała nakaz zapłaty 222 tys. dolarów grzywny za pobieranie muzyki. W tych aktach stowarzyszenie dowodzi, że aby otrzymać odszkodowanie, *nigdy* nie powinni musieć udowodnić naruszenia praw, jako że trudno zebrać dowody. No bo przecież dostęp do Internetu nie jest czymś *ważnym*, prawda? W minionym tygodniu skorzystałem z internetu tylko po to, aby skontaktować się ze swoimi pracodawcami na całym świecie, z moim lekarzem w Wielkiej Brytanii, w celu załatwienia uczestnictwa w postępowaniu eksperckim w Komisji Europejskiej, aby dowiedzieć się, dlaczego moją malutką córkę wysypało różowymi krostkami, aby skontaktować się z rządowym whistleblowerem, który chce wiedzieć, czy pomogę mu opublikować dowody na korupcję wśród oficjeli, aby dać referencje jednej z moich byłych studentek (i przekazać kilka porad innej), zarezerwować bilety lotnicze, dostać się do mojego konta bankowego, sprawdzić nowe przepisy imigracyjne w związku z moją wizą, przelać pieniądze w ramach współfinansowania nagrobka mojego ciotecznego dziadka w Rosji, oraz aby wysłać kartki na Dzień Ojca (i samemu otrzymać kilka). Internet to tylko taki mały kabelek, które umożliwia praktykowanie wolności słowa, wolności zgromadzeń, wolności prasy — a wszystko to w jednym łączu. Pozwala zarabiać na życie, prowadzić życie towarzyskie, dbać o zdrowie, wspomaga też zaangażowanie obywatelskie, edukację oraz rozrywkę setek milionów ludzi (i liczba ta stale rośnie). Ta banalna technologia jest tak mało istotna, że bez zastanowienia wyposażamy firmy, które obdarzyły nas Akademią Policyjną 11, Windows Vista, Milli Vanilli i Tańcem z Gwiazdami, w nożyce, którymi mogą odciąć od sieci każdą osobę w kraju, bez udowodnienia choćby jednego aktu naruszenia praw, ponieważ „ja tak mówię”. Ale skoro to magiczne łącze jest rzeczywiście tak banalne, nie będą mieli nam za złe, jeżeli my zachowamy się podobnie wobec *nich*, zgodnie z ich własnym standardem, nieprawdaż? Ci nie zawracający sobie głowy detalami pieniacze, którzy podają do sądu zmarłych i dzieci, którzy oskarżają drukarkę laserową o pobranie nowego filmu o Indiana Jonesie, którzy twierdzą, że znalezienie dowodu winy to zbyt trudne zadanie — jeśli firmy te są przekonane, że odłączenie od internetu to taka błaha niedogodność, powinni sami znieść tę niewielką niedogodność w swojej korporacyjnej centrali i biurach regionalnych, prawda? Komu bije sieciowy licznik Rupert Murdoch chce zamienić internet w budkę do poboru opłat, a sam usiąść na stołku inkasenta. Internet nie nagnie się jednak do jego woli. Co dokładnie *wyobraża sobie* Rupert Murdoch? Najpierw ogłasza, że wszystkie strony internetowe jego firmy News Corp wprowadzą paywalle na podobieństwo „Wall Street Journal” (Rupert źle zrozumiał zaporę „WSJ” — nieważne, i tak jest wielki). Następnie oznajmił, że Google i inne wyszukiwarki to „plagiatorzy”, którzy „zrzynają” treści News Corp, a kiedy płatne strony News Corp będą już działały (data ta się odwleka, zupełnie jak gdyby najlepsi spece IT pracowali dla kogoś innego, a nie dla Ruperta „Nienawidzę Internetu” Murdocha!), będzie on wyrzucał Google i innych „pasożytów” ze swoich stron, dzięki czemu wszystkie zasoby News Corp staną się niewidzialne dla wyszukiwarek. Potem, kładąc wisienkę na torcie obficie polanym sosem ostrego szaleństwa, Rupert oznajmił, że „dozwolony użytek jest nielegalny” i będzie wkrótce dążył do jego zniesienia. Co on sobie wyobraża? Tego oczywiście nigdy się nie dowiemy, ale mam własną teorię na ten temat. Po pierwsze, sprawa blokowania wyszukiwarek. Rupert złapał biznesową grypę, zarazek, którego nabawił się po kupnie MySpace i sprzedaniu Google wyłączności na prawa do indeksowania tego serwisu. To posunięcie na krótką chwilę uczyniło z Ruperta geniusza technologicznego, jako że spodziewana wypłata Google za to wyłączne prawo podniosła notowania finansowe MySpace, przynajmniej na papierze. W międzyczasie, wskutek konkurencji ze strony Facebooka, Twittera i miliona innych podobnych mediów społecznościowych, gwiazda MySpace przygasła. Ten fakt także dał Rupertowi do myślenia. Już widzę te jego obliczenia na wyimaginowanej tablicy: umowy na wyłączność + paywall = pieniądze. Wydaje mi się, że Rupert zakłada, iż słabych konkurentów Google'a można naciągnąć na zapłatę za prawo do indeksowania wszystkich treści publikowanych w sieci przez News Corp, jeżeli prawo to będą posiadać na wyłączność. Rupert rozumuje, że firma taka jak Microsoft chętnie zapłaci za wzmocnienie pozycji swojej własnej wyszukiwarki, Bing, kupując prawo do indeksowania ułamka odłamka okruszka internetu będącego w posiadaniu News Corp. Będzie się reklamować: Mamy strony Ruperta, a Google nie, więc używaj naszej wyszukiwarki!” (W rzeczywistości będą musieli reklamować się tak: „Mamy strony Ruperta, a Google nie, za wyjątkiem MySpace, które Google akurat ma.”). Albo może nie — MySpace nie zapewnia tak dużego ruchu, jaki Rupert gwarantował Google w umowie, więc Google może MySpace odsprzedać, jeśli złapie odpowiedniego naiwniaka. Może celem nie jest Microsoft. Może tym celem jest jakiś łatwowierny startup, który właśnie przechadza się po Sand Hill Road, w samym sercu Krainy Kapitału Podwyższonego Ryzyka w Dolinie Krzemowej, chwaląc się prezentacją w PowerPoincie, której cały przekaz można podsumować tak: „Dajecie nam septylion dolarów, my zrobimy interesy na wyłączność z Rupertem oraz innymi potęgami ze świata mediów i w ten sposób wyeliminujemy Google”. Byłbym jednak zdziwiony, gdyby taka gadka się sprzedała. Jaka strategia wyjścia przyniosłaby trochę zysku funduszom venture capital? *Nie będzie* to IPO — nie w dzisiejszym klimacie regulacyjnym. Musiałoby to być przejęcie, a dwa potencjalnie najbardziej prawdopodobne cele do przejęcia to Google i News Corp. A teraz — co z dozwolonym użytkiem, który ma być nielegalny? Zgaduję, że jakaś osobowość w stylu Kardynała Richelieu w dziale prawnym News Corp mogła podszepnąć Rupertowi coś o międzynarodowym prawie autorskim. A dokładnie o konwencji berneńskiej — ponad stuletniej umowie dotyczącej praw autorskich, którą włączono do wielu innych umów handlowych, w tym do WTO (Światowa Organizacja Handlu) i jej „trzystopniowego testu” tego, czy wyjątek od prawa autorskiego jest legalny. Wyjątki od prawa autorskiego to wszelkie prawa, które prawo autorskie daje publice, a nie twórcom czy wydawcom, a „trzy stopnie” podają zasady, których sygnatariusze konwencji berneńskiej muszą przestrzegać przy tworzeniu własnych wyjątków prawa autorskiego. Poniższe trzy stopnie zawężają wyjątki od prawa autorskiego do: Niewykluczone, że zasady uczciwego obrotu i dozwolonego użytku obowiązujące w wielu krajach nie spełniają tych kryteriów (zasady USA dotyczące magnetowidów, pożyczania książek, telewizji kablowej, szaf grających, audycji radiowych i setek innych przypadków to ulubieni „złoczyńcy” w tych dyskusjach, a wiele zasad europejskich równie trudno jest ująć w ramy „trzech stopni”). Na pewno słyszałem, jak wiele korporacyjnych prawniczych grubych ryb mówiło, że wystarczy odpowiedni proces, aby sąd gospodarczy zmusił ten czy tamten kraj do usunięcia zasad uczciwego obrotu i dozwolonego użytku. Jednakże takie spojrzenie na międzynarodowe prawo autorskie nie uwzględnia subtelnych szczegółów międzynarodowego handlu, a mianowicie tego, że duże, silne kraje mogą zignorować sądy gospodarcze i postanowienia traktatów, kiedy jest to w ich interesie, ponieważ nikogo nie będzie stać na rezygnację z handlu z nimi. Co roku PKB Stanów Zjednoczonych zyskuje bilion dolarów dzięki liberalnym zasadom dozwolonego użytku. Jeśli WTO oznajmi, że Stany muszą zabronić nagrywarek wideo lub wyeliminować obowiązkowe licencje na kompozycje muzyczne (albo zamknąć wyszukiwarki!), Stany po prostu zignorują WTO. Amerykanie mają też wprawę w ignorowaniu ONZ — od dawna winni są ONZ miliardy, ale nie kwapią się do spłaty tych należności. Fakt, że WTO patrzy na USA z dezaprobatą, nie będzie miał dosłownie żadnego wpływu na amerykańską legislację. A jeśli WTO będzie chciała zmusić inne kraje, aby te nałożyły embargo na USA, wkrótce się przekona, że Chin i innych państw-fabryk nie będzie stać na zaprzestanie dostaw plastikowych ozdóbek, kieszonkowej elektroniki i tanich ciuchów do Stanów Zjednoczonych. A co więcej, innych krajów nie stać na bojkot Chin — ponieważ kraje te nie mogą pozwolić sobie na obniżenie swoich dostaw plastikowych ozdóbek i tanich ciuchów do Ameryki. Oczywiście eliminacja dozwolonego użytku może przysporzyć News Corp wiele problemów, ponieważ, jak to się dzieje w przypadku wszystkich spółek medialnych, firma ta w dużym stopniu polega na wyjątkach z prawa autorskiego dotyczących tworzenia własnej oferty programowej. Jestem pewien, że jeśli istnieje jakaś prawniczka, która włożyła to Rupertowi do głowy, jest tego świadoma. Tak samo jestem przekonany, że nie miałaby nic przeciwko powiększeniu działu prawnego do tysięcy prawników, którzy negocjowaliby pozwolenia na wszystkie pojedyncze użycia, gdyby dozwolony użytek został zniesiony. Moja teoria jest taka: Rupert nie jest technofobicznym pomyleńcem, który posłałby swoje imperium medialne na dno, tocząc wojnę z wyszukiwarkami. Jest za to oderwanym od rzeczywistości facetem podkręcającym wąsy, który wymyślił sobie plan zamiany internetu na budkę do poboru opłat (w którym sam zasiądzie na stołku inkasenta), a jego plan zasadza się na dotkliwie naiwnym podejściu do geopolityki. Tak czy owak, stary Rupert coraz bardziej zaczyna przypominać barwną postać Howarda Hughesa ubranego w szlafrok i żądającego, aby rzeczywistość nagięła się do jego woli. Skąd wiadomo, czy prawo autorskie działa? Powracającym pytaniem w dyskusjach o prawie autorskim jest to, jak twórcy i ich inwestorzy (to jest wydawnictwa fonograficzne, studia filmowe, wydawcy itd.) zarobią na życie w erze cyfrowej. I chociaż zadawano mi to pytanie tysiące razy, nikt nigdy nie sprecyzował, *którzy* twórcy i *którzy* inwestorzy mają zarabiać na życie i co to znaczy „na życie”. Prawo autorskie jest teraz na fali — rządy na całym świecie zastanawiają się, jak powinien wyglądać system prawnoautorski w XXI wieku. Powinniśmy się więc zastanowić, czego dokładnie oczekujemy od prawa autorskiego. W innym przypadku pytanie „czy prawo autorskie działa?” jest tak samo bezsensowne, jak pytanie „jak długi jest kawałek sznurka?”. Zacznijmy od tego, że tylko jeden przepis prawny można by zastosować do każdego, kto chce być artystą i osiągać dochód typowy dla klasy średniej. Jest on bardzo prosty i brzmi: „jeśli jesteś artystą, rząd będzie płacił ci 40 tysięcy funtów rocznie, aż do momentu, w którym przestaniesz nazywać siebie artystą”. Bez tej szalonej i nierealistycznej regulacji prawnej pełne zatrudnienie w sztuce to piękny i niemożliwy do spełnienia sen. Oczywiście żaden system prawnoautorski nie jest w stanie tego zapewnić. Jeśli prawo autorskie ma mieć zwycięzców i przegranych, zacznijmy rozmowę na temat tego, kto powinien być zwycięzcą i na czym to zwycięstwo ma polegać. Według mnie w idealnym świecie prawo autorskie powinno zachęcać do jak najszerszego uczestnictwa w kulturze. To znaczy, powinien być to system zachęty dla najprzeróżniejszych twórców tworzących najprzeróżniejsze dzieła, aby chcieli dotrzeć do jak najszerszego grona odbiorców. To znaczy, nie chcę systemu prawnoautorskiego, który wyklucza zarabianie pieniędzy na twórczości, gdyż istnieją twórcy dobrej sztuki, którzy zapewne tworzyliby jej mniej, gdyby nie mogli na niej zarabiać. Ale jednocześnie nie uważam, żeby można było oceniać system prawnoautorski na podstawie tego, ile pieniędzy przynosi artystom — wyobraźmy sobie system prawa autorskiego stosowany do filmów, który pozwalałby stworzyć tylko jeden 15-minutowy film rocznie, który dzięki swej unikatowości przyniósłby miliardowy zysk. Jeśli jedna osoba będzie tworzyć po jednym filmie, to nie dbam o to, ile pieniędzy przyniesie jej system, bo nie jest on tak dobry jak system, w którym wiele osób tworzy wiele filmów. Różnorodność i uczestnictwo są istotne, ponieważ twórczość jest formą ekspresji, a tu, w liberalnych demokracjach Zachodu, uważamy to za oczywiste, że państwo powinno ograniczać ekspresję w jak najmniejszym stopniu, a w jak największym stopniu do niej zachęcać. Głupio jest musieć o tym przypominać, ale warto to tu zauważyć, ponieważ rozmawiając o prawie autorskim mówimy nie tylko o tym, kto płaci i ile, aby uzyskać dostęp do danego wytworu sztuki. Tu chodzi o regulacje prawne, które mogą wesprzeć — lub zdusić — ogromne pokłady ekspresji. Oto coś, czego prawo autorskie nie jest w stanie osiągnąć, czego nie osiągnie w przyszłości ani czego nie osiąga obecnie — mianowicie nie tworzy klarownego i wolnego rynku, na którym twórcy (lub inwestorzy) ustanawiają cenę za utwory artystyczne, a odbiorcy kupują te prace lub nie, doceniając najlepsze dzieła. Prawo autorskie nigdy nie działało w ten sposób i na pewno nie działa tak dzisiaj. Na przykład: minęło ponad sto lat, odkąd systemy prawne na całym świecie odebrały prawo autorom piosenek do kontrolowania, kto wykonuje ich utwory. Zaczęło się to od pierwszych płyt, które ówcześni kompozytorzy uważali za formę kradzieży. W owych czasach kompozytorzy robili interesy na partyturach: za pomocą urządzenia kopiującego (prasy drukarskiej) tworzyli produkt, który mogli kupić muzycy. Po pojawieniu się technologii nagrywania, muzycy zaczęli nagrywać nuty z partytur zakupionych od kompozytorów i wydawać komercyjne nagrania swoich występów. Kompozytorzy wściekali się, że to było piractwo ich muzyki, na co odtwórcy muzyki odpowiadali: „Sprzedaliście nam te partytury — a teraz mówicie, że nie mamy prawa ich odgrywać? A co myśleliście, że będziemy z nimi robić?”. System prawny odpowiedział na ten konflikt, zachowując się jak biblijny Salomon: odtwórcy muzyki zyskali prawo do nagrywania każdej kompozycji, którą wydano, ale w zamian musieli zapłacić ustaloną stawkę za każdą płytę, którą sprzedali. Opłaty tej mieli dokonywać na rzecz stowarzyszenia zbiorowego zarządzania prawami autorskimi. W obecnych czasach stowarzyszenia te prosperują dzięki opłatom pobieranym za wszystkie rodzaje „odtwarzań”, o których muzycy i kompozytorzy nie decydują albo decydują w niewielkim zakresie — dotyczy to, na przykład, stacji radiowych, centrów handlowych, a nawet fryzjerów kupujących licencje, aby móc puszczać dowolną muzykę. Wyrywkowa kontrola [podmiotów odtwarzających] muzykę jest mniej lub bardziej skuteczna, a dochody są rozdzielane artystom mniej lub bardziej uczciwie. Oczywiście niektórzy artyści uważają, że tego typu kontrole i wypłaty są niesprawiedliwe, niemniej tych, którzy uważaliby samą zasadę zbiorowego licencjonowania za kradzież, jest niewielu. Nikt nie chce co piętnaście minut odbierać telefonu od jakiegoś barmana z przedmieść, który chce się dowiedzieć, czy odtworzenie 20-letniego hitu podczas imprezy karaoke ma kosztować 15 czy 25 pensów tytułem opłaty licencyjnej. Istnieje stara umowa prawnoautorska, zaproponowana przez Victora Hugo, a nazywa się ona Konwencja berneńska — podpisała ją większość zachodnich państw. Jeśli dokładnie wczytasz się w umowę, wydaje się, że cały ten biznes oparty na licencjonowaniu zbiorczym jest nielegalny. Gdy spytałem międzynarodowych specjalistów, jak to możliwe, że wszystkie te państwa-sygnatariusze konwencji berneńskiej mogą mieć stacje radiowe, bary karaoke, fryzjerów i inne instytucje odtwarzające muzykę bez każdorazowej negocjacji, odpowiedź zazwyczaj brzmiała: „Hmm, podchodząc do tego zgodnie z literą prawa, nie powinni. Ale w grę wchodzi dużo pieniędzy, które zmieniają właściciela, w większości w kierunku wytwórni fonograficznych i artystów, więc kto by narzekał?”. Potwierdza to stare amerykańskie powiedzenie: „pieniądz światem rządzi, a ściema po ziemi błądzi”. Tam, gdzie sztywne moralne prawo posiadacza praw autorskich do kontrolowania sposobu używania utworu ściera się z praktycznymi aspektami zdolności całej branży do wymiany i użytkowania treści kultury, system prawny zazwyczaj odpowiada zamianą prawa moralnego na prawo ekonomiczne. Zamiast prawa do określenia, komu wolno użyć twoich utworów, dostajesz prawo do otrzymania zapłaty, gdy twoje utwory zostaną wykorzystane. Słysząc to, możesz sobie pomyśleć: „Mój Boże, to przecież prawie polityka stalinowska! Dlaczego biedny twórca nie może mieć prawa wyboru osób korzystających z jego utworów?”. Powód jest taki, że twórcy (oraz, co warte zauważenia, ich branżowi inwestorzy) są notorycznie i chorobliwie oporni wobec nowych mediów. Kompozytorzy potępiali firmy fonograficzne za piractwo, z kolei firmy fonograficzne za to samo potępiały radio, nadawcy szkalowali dostawców telewizji kablowej za korzystanie z ich sygnałów, dostawcy telewizji kablowej walczyli z magnetowidem z powodu możliwości nagrywania, które uznawali za „kradzież”. Wielkie spółki z branży rozrywkowej chciały zwalczać radio FM oraz piloty do telewizora (które ułatwiły przełączanie kanałów podczas reklam), szafy grające i tak dalej — począwszy od reformacji protestanckiej, gdy trwały spory o to, kto może czytać Biblię. W związku z tym, że nowe media zazwyczaj pozwalają nowym twórcom tworzyć nowe formy materiału przemawiającego do nowych grup odbiorców, trudno uzasadnić prawo obecnych, dość przypadkowych zwycięzców do zawetowania następnej generacji wywrotowych technologii. Zwłaszcza że dzisiejsi zwycięzcy byli w przeszłości uważani za piratów. Całkowity zwrot w tej sprawie jest fair. A więc najlepsze prawo autorskie to nie jest takie prawo, które pozwala każdemu twórcy licencjonować każde pojedyncze użycie jego utworów. Najlepsze prawo autorskie to system, który pozwala na takie licencjonowanie, ale z wyjątkiem przypadków, w których sens mają inne formy licencjonowania lub zupełny brak licencji. Na przykład w Stanach Zjednoczonych, gdzie działa największy, najbardziej dochodowy przemysł radiowo-telewizyjno-kablowy na świecie, brakuje regulacji dających posiadaczom praw autorskich prawo do rekompensaty za domowe nagrywanie programów telewizyjnych. Nie pobiera się danin za czyste kasety wideo czy cyfrowe nagrywarki wideo w zamian za prawo do nagrywania z telewizora. Nagrywanie jest wolne od opłat i, jak widać, nie udało się mu zniszczyć amerykańskiej telewizji. Istnieją całe klasy twórczości i kopiowania, które podpadają pod tę kategorię: w branży modowej na przykład projektanci mody prawie (lub w ogóle) nie korzystają z ochrony prawa autorskiego. A każdego roku ciuchy designerskie są podrabiane przez tanie sklepy tuż po pokazie mody. Czy powinniśmy chronić modę w taki sposób, w jaki chronimy muzykę lub książki? Trudno zrozumieć, dlaczego mielibyśmy to robić, chyba że dla głupiej konsekwencji — z pewnością każda wschodząca gwiazda mody, która skorzystałaby na takim prawie, zaczynała od kopiowania innych projektantów. I nie mamy jakichkolwiek wieści o niedoinwestowaniu tej branży, o braku nowych talentów lub o niskiej podaży nowej mody dostępnej dla zwykłych ludzi. Stworzenie ekskluzywnych praw dla projektantów mody mogłoby przynieść więcej pieniędzy dla dzisiejszych beneficjentów, ale ci beneficjenci już dziś wykonują tyle projektów, ile mogą, więc różnorodność mody dostępnej na całym świecie spadłaby. Powróćmy do pytania: jak powinno wyglądać dobre prawo autorskie? Powinno być zarówno oparte na dowodach, jak i zrównoważone. Na przykład, jeśli architekci wyszliby z roszczeniem, że muszą mieć kontrolę nad zdjęciami swoich budynków, bo w przeciwnym razie nikt nie zainwestuje w kształcenie się na architekta, to niech przedstawią niepodważalne dowody na poparcie tego roszczenia. Z drugiej strony niezaprzeczalny jest fakt, że przyszli architekci inwestują dużo funduszy w kształcenie zawodowe i to bez żadnej takiej gwarancji. Oczywiście łatwo jest wyobrazić sobie, że więcej ludzi podjęłoby studia architektoniczne, jeżeli zaprojektowanie budynku dałoby prawo autorskie do jego podobizny — każdy, kto chciałby sfotografować drogę publiczną, musiałby zapłacić im opłatę licencyjną za użycie „ich” budynku. Jednak nie mamy dowodów na to, że studia architektoniczne cierpią na brak studentów, a że architekci wszędzie na świecie nieźle sobie radzą finansowo, dowody sugerują, że nie musimy dawać architektom tych praw. Tyle w kwestii dowodów, a co z równowagą? Załóżmy, że w przyszłości liczba architektów radykalnie spadnie i trudno będzie znaleźć chętnego do zaprojektowania nowego konserwatorium czy mansardowego dachu. Jak wtedy uratowalibyśmy architekturę? Otóż *moglibyśmy* dać architektom prawo autorskie do podobizn ich budynków, a wtedy zachęcilibyśmy ich do tzw. „pogoni za rentą”: zamiast poświęcać cały swój czas na projektowanie budynków, architekci spędzaliby większość czasu na wysyłaniu prawnych gróźb stronom internetowym, takim jak Flickr, Picasa czy TwitPic, za każdym razem, gdy jakiś biedak opublikuje zdjęcie fasady swojego mieszkania obwieszonej bożonarodzeniowymi dekoracjami i niechcący naruszy prawo autorskie danego architekta. To z pewnością przyniosłoby trochę pieniędzy niektórym architektom (zwłaszcza tym, których budynki są usytuowane blisko publicznych kamer internetowych — każdy użytkownik kamery musiałby wystąpić o licencję!). Ale koszt społeczny byłby *olbrzymi*! Zamiast absurdalnych akcji gliniarzy, którzy wypisywaliby pouczenia turystom robiącym zdjęcia budynków publicznych (że niby do podłożenia bomby terroryści muszą szczegółowo obfotografować budynki, aby dokonać precyzyjnych obliczeń, zanim wejdą do nich z bombami pod pazuchą i wysadzą się w powietrze), mielibyśmy liczne armie prywatnych ochroniarzy reprezentujących dalekich potomków Christophera Wrena i tego żałosnego drania, który zaprojektował brzydki wieżowiec na końcu mojej ulicy mniej więcej w 1965 roku. Zamęczaliby każdego, kto wyjmie aparat, aby zrobić fotkę samochodu, który właśnie kogoś potrącił, lub dzieci delektujących się lodami, albo kumpli wcinających kebaba w rynsztoku po nocnej hulance. Google Streetview nie miałoby prawa bytu. Ani fotki wakacyjne. Ani fotografia amatorska. Ani zdjęcia modowe. Ani fotografia prasowa. Ani film dokumentalny. Zasadniczo koszt rejestrowania wydarzeń życiowych, uchwycenia godnych zapamiętania chwil rósłby w nieskończoność, ponieważ musiałbyś dowiedzieć się, jak wykupić licencje od tysięcy mało znanych architektów lub ich licencjobiorców. Bez wątpienia w tym przypadku koszty przeważą nad korzyściami (tak, jestem całkowicie świadomy, że pewne kraje europejskie były na tyle głupie, aby dać architektom takie prawa — są też miejsca na świecie, gdzie kobietom nie wolno jeździć samochodem, gdzie wycinają lasy deszczowe, aby paść bydło, i gdzie reklamy używanych samochodów pokazują krzykliwych facetów w piankowych kapeluszach kowbojskich, wrzeszczących do kamery — gdyby ktoś we Francji skoczył z Wieży Eiffla, też byś to zrobił?). Zatem zrównoważone prawo autorskie oraz prawo autorskie oparte na dowodach to takie prawo, które wymaga, aby twórcy wykazali, że potrzebują ochrony, oraz że korzyści z tej ochrony przewyższą wynikające z niej koszty. Jak to się ma do internetu? Weźmy pobieranie muzyki: zgodnie z doniesieniami samej branży muzycznej, systemy oparte na opłacie za pojedyncze pobranie pokrywają jedynie malutki ułamek całego obrotu muzyką w internecie. Ale licencja zbiorcza, którą dostawcy usług internetowych mogliby przyjąć, upoważniłaby ich klientów do pobierania i dzielenia się całym dostępnym zasobem muzyki, co przyniosłoby nie kończący się strumień zysków branży rozrywkowej — bez konieczności śledzenia, pozwów sądowych i gróźb odłączenia internetu. Zakładając, że cena tej licencji zbiorczej byłaby właściwa, praktycznie każdy dostawca usług internetowych wdrożyłby ten system, ponieważ koszt prawnej obsługi systemu bez takiej licencji przewyższałby koszt obsługi systemu opartego na tej licencji. Moglibyśmy się wtedy skupić na podwyższaniu przejrzystości kolekcji, przejrzystości dystrybucji opłat dla twórców oraz przejrzystości wyrywkowej kontroli pobierających muzykę. Tym sposobem zyskalibyśmy pewność, że artyści będą opłacani uczciwie (zamiast wydawania wielkich sum na wyłapywanie fanów, którzy dostaną w danym miesiącu groźbę podjęcia kroków prawnych). A teraz pomówmy o wartym 300 milionów dolarów biznesie letnich hitów filmowych wypełnionych efektami specjalnymi — jeśli wierzyć ich producentom, aby zachować zdolność do tworzenia tych efekciarskich wysokobudżetowych produkcji, trzeba zamknąć serwisy takie jak YouTube (patrz pozew sądowy firmy Viacom przeciwko Google w kwestii YouTube). Jeśli to prawda — nie jestem producentem filmowym, ale może to być prawda — wtedy musimy zadać sobie pytanie o „równowagę”: użytkownicy YouTube tworzą 29 godzin materiałów wideo co *minutę* i ogromna ich większość nie narusza praw twórców telewizyjnych czy klipów filmowych, są to niezależne materiały o wyższej oglądalności niż telewizja. A żądania dużych studiów filmowych brzmią tak: „musicie zamknąć system, który oferuje miliardy godzin radości setkom milionów ludzi, abyśmy mogli każdego lata oferować około dwudziestu godzin wysokobudżetowych filmów”. Dla mnie sprawa jest oczywista. Tak jak każdy, uwielbiam siedzieć w klimatyzowanej jaskini i oglądać, jak Bruce Willis gołymi rękami pokonuje myśliwiec, ale jeśli miałbym wybrać między tym a *całym YouTubem* — cóż, sorry, Bruce. Odpowiedź, którą słyszę od przemysłu filmowego w tych dyskusjach, jest kuriozalna — przytaczają fakt, że wytworzenie tych miliardów godzin materiału na YouTube kosztowało bardzo niewiele, w wyniku czego YouTube może bardzo niewiele płacić za wyświetlanie reklam i wciąż wszystkie te materiały dostawać. Dziwnie jest słyszeć kolegę z branży, który potępia konkurencję za to, że rozgryzła, jak stworzyć tańszy, bardziej konkurencyjny produkt. Wydawanie dużych ilości gotówki nie jest sztuką. Każdy to potrafi. Wydać mało i zrobić coś wielkiego — to już magia. Kremlinologia News Corp. Co oznaczają cyfry na paywallu „Timesa”? W tym tygodniu News Corp International Ruperta Murdocha opublikowała dane finansowe dotyczące paywalla magazynu „Times” z lipca zeszłego roku. Wyniki finansowe w informacji prasowej robiły wrażenie: „Times” miało około 200 tysięcy płacących użytkowników, z czego połowa to klienci używający tylko cyfrowej formy czasopisma (co oznacza, że druga połowa to subskrybenci, którzy nabyli magazyn w formie drukowanej i otrzymali bezpłatną wersję online). Co więcej, te 200 tysięcy płacących użytkowników były warte dla „Timesa” więcej, ponieważ informacje osobiste, które podali w procesie płatności, można było wykorzystać do lepszego „dostosowania” reklam do nich skierowanych, dzięki czemu „Times” mógł żądać wyższych stawek za reklamę na swym płatnym portalu. Fundamentalne pytanie, na które News Corp usiłuje odpowiedzieć, brzmi: czy „Times” zarobi na paywallu? Wyżej wspomniane liczby nie dadzą odpowiedzi na to pytanie. Według „Timesa” dowodzą one czegoś innego: „ludzie są skłonni płacić za wiadomości”. Nie sądzę, żeby ktokolwiek podważał tezę, że istnieją czytelnicy skłonni płacić za „Timesa”, oczywiście natomiast istotne pytanie z perspektywy biznesowej brzmi: „czy wprowadzenie paywalla podnosi zyski?”. Jeśli te dane liczbowe miały służyć za uprawomocnienie modelu biznesowego opartego na paywallu, to się to nie udało. Dane te są na tyle ogólne, że kryją w sobie wiele biznesowych grzechów. Żeby dotrzeć do sedna sprawy, rozmawiałem z rzecznikiem News Corp, który — co przedziwne — poprosił, by nie wyjawiać jego nazwiska (nigdy wcześniej nie miałem do czynienia z anonimowym oficjalnym rzecznikiem i zdziwiła mnie jego prośba, zwłaszcza że wszystkie dane, które mi przekazał, znajdują się „w domenie publicznej”). A oto pytanie, na które News Corp będzie musiało odpowiedzieć, jeśli chce przedstawić paywall w „Timesie” jako sukces: jakiego rodzaju zakupy robią płacący subskrybenci? Istnieje wiele ofert magazynu „Times”: można kupić miesięczną subskrypcję za 8,66 funtów z wersją na iPada (oraz z wersją na inne urządzenia mobilne), można też kupić miesięczną subskrypcję na samego iPada za 9,99 funtów (tak, tak, „Times” tylko na iPada kosztuje więcej niż łącznie na iPada i za pełny dostęp przez internet — bądź tu mądry i pisz wiersze). Dostępne są też tańsze opcje. Za jednego funta można otrzymać wstępną miesięczną ofertę „Timesa” albo jednodniową subskrypcję (jednodniowy lub miesięczny dostęp do strony kosztuje tyle samo — różnica polega na tym, że w przypadku subskrypcji jednodniowej nie trzeba pamiętać, żeby pod koniec dnia się z niej wypisać, aby nie płacić 8,66 funtów miesięcznego abonamentu przez czas nieokreślony). Nieodpłatny dostęp do „Timesa” można też otrzymać, jeśli jest się klientem abonamentowym telefonii komórkowej TalkTalk. Owe 100 tysięcy użytkowników, którzy płacą za „Timesa” dodatkowo, stanowi sumę subskrybentów tych wszystkich opcji, News Corp nie chce jednak wyjawić konkretnych proporcji, chociaż anonimowy oficjalny rzecznik powiedział, że posiadają te dane — i całe szczęście! Jeśli próbuje się takiego modelu, to trzeba być szaleńcem, aby nie prowadzić dokładnych statystyk wpływów z poszczególnych ofert. A oto co ogłasza „Times”: około 50 tysięcy aktualnie płacących klientów kupiło miesięczny abonament jakiegoś typu — za 8,66 funtów, za jednego funta lub abonament TalkTalk. Nie ujawnia się jednak, ilu użytkowników „na próbę” zostało użytkownikami z abonamentem za 8,66 funtów lub ile osób odnawia subskrypcję w drugim lub trzecim miesiącu. Anonimowy rzecznik powiedział, że jeśli użytkownicy zostaną na trzy miesiące, są w ponad 90 proc. skłonni zapłacić za czwarty miesiąc. Z tego możemy, jak mi się wydaje, założyć, że o wiele mniej niż 90 proc. płacących użytkowników wykupuje dostęp w drugim miesiącu, a z nich poniżej 90 proc. zostaje na czwarty miesiąc. Ale tego „Times” nie mówi. Pozostałe 50 tysięcy to oczywiście ludzie, którzy zapłacili jednego funta za dostęp jednodniowy. Niektórzy z nich stali się miesięcznymi abonentami, a inni kupili kolejny artykuł. Ilu dokładnie? Tego „Times” nie mówi. Zatem w najlepszym przypadku sytuacja wygląda tak: jest 50 tysięcy abonentów, z których wszyscy najpierw zapłacili jednego funta za artykuł, potem przeszli na abonament miesięczny za jednego funta, a teraz co miesiąc płacą 8,66 funtów (lub 9,99 w przypadku użytkowników iPada, którzy lubią płacić więcej za przywilej braku dostępu do strony). W najgorszym możliwym przypadku jest zaś tak: 50 tysięcy ludzi wypróbowało jednodniowy dostęp, po czym odeszło. 20 tysięcy klientów abonamentowych TalkTalk otrzymało darmowy abonament na „Timesa”, o czym mogą nie wiedzieć, albo im na nim nie zależy. 5 tysięcy osób ma dostęp do strony internetowej „Times” za pośrednictwem iPada. 75 tysięcy wykupiło dostęp jednodniowy za jednego funta, z czego 40 tysięcy zapisało się na drugi miesiąc, 30 tysięcy na trzeci i 25 tysięcy na czwarty. Nie wiem, który przypadek jest bliższy prawdzie, ponieważ tego „Times” nie mówi. Ale wiem, że gdy chodziło o korzystny wynik — ponad 90 proc. odnowień abonamentu po trzech miesiącach — informacja ta była ujawniona chętnie, co daje wyraźne wrażenie, że wszystkie nieujawnione dane nie są takie korzystne. Jak bardzo reklamodawcy cenią sobie te dodatkowe dane o płacących użytkownikach, które „Times” im udostępnia? Anonimowy rzecznik powiedział mi, że około 50 proc. wyników gazet pochodzi z reklam i że liczba użytkowników unikalnych wchodzących na stronę spadła z około 20 milionów do 200 tysięcy miesięcznie — spadek o około 99 proc. (i tylko połowa z nich płaci oddzielnie za dostęp online, co oznacza, że mniej niż pół procenta czytelników „Times” chce wydać jednego funta lub więcej za dostęp do strony). „Times” zakłada, że spadek ten można zrównoważyć wyższymi stawkami za reklamę. O ile więcej reklamodawcy są skłonni zapłacić, aby dotrzeć do abonentów? Tego „Times” nie mówi. Podczas gdy w drukowanej edycji „Timesa” opublikowano cennik opłat za reklamy (podobnie czyni wiele gazet w wersji online wydawanych przez News Corp: „Wall Street Journal”, „Sun” i „News of World”), cennik opłat za reklamy w wersji internetowej „Timesa” jest tajny (był dostępny, zanim wprowadzono paywall). Nie można się więc dowiedzieć, ile „Times” żąda od reklamujących się na paywallu. Co więcej, wycofał się z krajowych audytów nakładu, które są standardem w branży, co zamienia całe przedsięwzięcie w czarną skrzynkę. Anonimowy rzecznik nie wykluczał powrotu do niezależnych audytów nakładu, ale też nie dał żadnych obietnic. Ile kosztuje zdobycie abonenta? Premierze paywalla w „Timesie” towarzyszył ogromny (usprawiedliwiony) rozgłos, jako że wydarzenie to było samo w sobie warte opublikowania. Ten darmowy rozgłos dopełniono nasiloną kampanią reklamową w mediach drukowanych, na bilbordach, w telewizji itd. — kampanią, która zaowocowała 100 tysiącami klientów. Ile kosztowała ta kampania? Tego „Times” nie mówi. To jest ważne. Dobrze zarządzana i dobrze sfinansowana kampania reklamowa może zachęcić kilkaset tysięcy ludzi do spróbowania czegokolwiek — dajcie mi 5 tysięcy funtów do wydania na każdą osobę, do której dotrę w Wielkiej Brytanii, a znajdę wam 200 tysięcy osób, które wydadzą jednego funta, aby wypróbować cokolwiek przez okres próbny. Aby zanotować zyski, koszty marketingu muszą być niższe niż dochód, które generują. Na koniec zostawiłem przeróżne pytania, na które miło by było znaleźć odpowiedzi. Na przykład: „Times” podarował darmowe abonamenty 150 tysiącom subskrybentów wydania drukowanego, z których koło 100 tysięcy wypróbowało wersję online. Jak bardzo aktywne jest te dwie trzecie obdarowanych? Czy wchodzą na stronę „Timesa” codziennie? Raz na tydzień? Raz na miesiąc? Ten sam anonimowy oficjalny rzecznik gazety powiedział, że są „bardzo aktywni”, ale nie chciał powiedzieć, ilu z nich zalogowało się w ciągu ostatnich trzydziestu dni. Jak więc należy interpretować ostatnie wyniki finansowe „Timesa”? Cóż, być może odpowiedzi na wyżej zadane pytania są niezmiernie pochlebne dla dziennika i jego strategów od spraw mediów cyfrowych, ale zachowują je dla siebie (ze skromności? Aby wywrzeć spektakularne wrażenie później?). Z drugiej strony być może „Times” wydał olbrzymią sumę na projekt, który odstraszył 99 proc. czytelników, a pieniądze nie zdążyły jeszcze wpłynąć i wypełnić pustkę, którą odchodzący czytelnicy zostawili po sobie. Tylko „Times” to wie, ale nie powie. Pasożytom opłaca się upór Moja koleżanka, Katherine Myronuk, powiedziała mi kiedyś: „wszystkie złożone ekosystemy mają swoje pasożyty”. Miała na myśli spam i złośliwe oprogramowanie (dziś to często to samo) i innych niepożądanych mieszkańców internetu. To jedna z najbardziej inteligentnych rzeczy, jakie usłyszałem o internecie — i o świecie. Jeśli istnieje nisza, pasożyt ją wypełni. Jest powód, dla którego stosunek liczby komórek organizmów zamieszkujących nasze ciała do liczby komórek naszego własnego ciała wynosi 100 do 1. A każdy złożony system zawiera nisze czekające na zajęcie. Jedynym sposobem, by się tych nisz pozbyć, jest uprościć wszystko tak bardzo, aż straci wszelkie znaczenie. Lecz nawet będąc wyposażonym w tę wiedzę, podchodziłem dość niefrasobliwie do związanego z internetem ryzyka utraty bezpieczeństwa. Używam najnowszej wersji GNU/Linuksa o nazwie Ubuntu, wyposażonej w zintegrowany, łatwy w użyciu interfejs, który zapewnia najnowsze aktualizacje wszystkich moich aplikacji. Moja przeglądarka, Firefox, jest o wiele mniej podatna na poważne problemy z bezpieczeństwem niż np. Internet Explorer. Używam dobrej technologii bezpieczeństwa: dane na moim dysku twardym i dysku z kopiami zapasowymi są zaszyfrowane, do wyszukiwania używam IPREDatora (świetna i bezpieczna usługa ze Szwecji, zapewniająca anonimowość w internecie), używam też generatora haseł GRC, by tworzyć nowe, silne hasła dla każdej odwiedzanej przeze mnie strony (hasła te przechowuję w pliku tekstowym, który sam jest zaszyfrowany). Jestem też biegły w korzystaniu z mediów — dobrze wyczuwam oszustwa i niechciane linki. Wiem, że nikt nie planuje dać mi milionów za współudział w wielopiętrowej intrydze wyprowadzenia gotówki z Nigerii. Potrafię też w mgnieniu oka rozpoznać phishingowy e-mail. Wiem, że phishing — użycie sprytnych fałszywych danych, by przekonać niczego nie podejrzewającą osobę do wyjawienia haseł — to realne zagrożenie z realnymi ofiarami. Mimo to po prostu założyłem, że phishing to problem, który dotyczy *innych*, ale nie mnie. Tak mi się przynajmniej wydawało, aż do zeszłego tygodnia, gdy sam padłem ofiarą phishingu. Byłem przekonany, że phisherzy koncentrują się na pewnym typie naiwnej osoby, na kimś, kto nie słyszał ostrzeżeń, nie nauczył się być czujnym na ich ataki. Myślałem, że celem, dla którego phisherzy wysyłają miliony komunikatów, e-maili i innych wiadomości, było odnalezienie tych naiwniaków i schwytanie ich w sidła. Ale ja nie jestem jednym z tych naiwniaków. Nigdy nie dałem się nabrać, nawet przez sekundę, na jedną z tych phishingowych wiadomości. Tymczasem sam zostałem oszukany. W poniedziałek włączyłem swój telefon Nexus One, zainstalowałem nową, bardziej wydajną wersję systemu operacyjnego Android, który umożliwia kilka zgrabnych trików, np. używanie telefonu jako bezprzewodowego modemu na laptopie. W trakcie reinstalacji wykasowałem z telefonu wszystkie przechowywane w nim hasła. Tamtego dnia miało wyjść kilka edytoriali, miałem kilka wywiadów i ogólnie wypuściłem dość sporo informacji. Następnego dnia, we wtorek, wyszliśmy (ja i moja żona) z domu kilka minut później niż zwykle. Zawieźliśmy córkę do przedszkola i pośpieszyliśmy do kawiarni po coś na wynos, po czym mieliśmy się rozejść, każde do swojego biura. Ponieważ przyjechaliśmy trochę za późno, kolejka była dłuższa niż zazwyczaj. Żona zaczęła czytać darmowe gazety, a ja stałem w kolejce. Nudziło mi się, otworzyłem telefon, odpaliłem świeżo zainstalowany program do Twittera i zauważyłem wiadomość od starego znajomego z Seattle, którego poznałem przez społeczność fanów. Wiadomość brzmiała: „Czy to ty???”, a pod nim był jeden z tych wszechobecnych skróconych adresów URL, składający się z domeny i krótkiego kodu: http://owl.ly/iuefuew. Otworzyłem link na telefonie i zauważyłem, że zostałem przekierowany do strony logowania na Twitterze, zachęcając mnie do podania hasła. Widząc URL strony (przycięty, w malutkim pasku w przeglądarce telefonu: „http://twitter…”) i będąc już przyzwyczajony do wprowadzania wszystkich haseł po zreinstalowaniu systemu w telefonie, uważnie wprowadziłem hasło i kliknąłem przycisk logowania. Wtedy poczułem, jak mój żołądek przewraca się do góry nogami — zobaczyłem URL, z którym przeglądarka starała się skontaktować, mając moje dane logowania: http://twitter.scamsite.com (nie była to strona oszustów, tylko jakaś inna strona, do której włamali się phisherzy). Wtedy zorientowałem się, że padłem ofiarą phishingu. I to poważnego. Założyłem konto na Twitterze *lata temu*, po tym jak Ev Williams, współzałożyciel Twittera, wysłał mi zaproszenie do pierwszej wersji beta. Użyłem wtedy hasła, którego używałem też na wszystkich innych stronach, jeszcze zanim przestawiłem się na hasła składające się z długich, losowo wybranych ciągów znaków, których nie mogłem spamiętać. Aby ocalić coś ze swojej dawnej tożsamości, używałem tego hasła jedynie na mało ważnych stronach, takich jak serwisy, które testowałem w wersji beta na prośbę znajomych. Lecz mało ważne strony czasami stają się ważne. Na Twitterze mam ponad 40 tysięcy śledzących, a po włamaniu do mojego konta włamywacze mogliby dokonać kradzieży mojej tożsamości i wyrządzić wielką szkodę mojej reputacji i karierze. Co więcej, Twitter nie jest jedynym miejscem, gdzie używałem słabego hasła, inne początkowo mało istotne serwisy także stopniowo stały się ważne i zaczęły wymagać mocnego zabezpieczenia. To oznacza, że używając hasła do Twittera, phisherzy mogliby włamać się do wielu innych miejsc w internecie, których używałem. Usiadłem więc przy stole, dałem żonie całusa na pożegnanie, wyjąłem laptopa i zacząłem zmieniać hasła na różnych stronach w całym internecie. Zajęło mi to kilka godzin (ale przynajmniej, jak mi się wydaje, wymazałem tamto stare hasło z innych moich kont). Do chwili, gdy skończyłem, w skrzynce na Twitterze wylądowały kolejne trzy e-maile phishingowe. Gdyby przyszły kilka minut wcześniej, liczne kopie tego samego e-maila obudziłyby mój radar i rozpoznałbym oszustwo. Ten długi proces dał mi sporo czasu na przemyślenie mojego wewnętrznego wyobrażenia, jak działa phishing. Nie polega on (tylko) na odnalezieniu osoby technicznie niedoświadczonej. Polega na atakowaniu, jak by się wydawało, niepokonanych murów obronnych osoby technicznie zaawansowanej, aż do momentu, w której znajdzie się tę jedyną, wielce nieprawdopodobną i krótkotrwałą szczelinę w murze. Gdybym nie zreinstalował systemu operacyjnego w telefonie dzień wcześniej. Gdybym nie dotarł do kawiarni późno. Gdybym nie sprawdził e-maila od starego znajomego, zastanawiając się, czy pisano o mnie w prasie po opublikowaniu moich nowych prac. Gdybym nie używał wyszukiwarki, która nie wyświetla pełnych adresów URL. Gdybym nie używał tego samego hasła na Twitterze i wielu innych serwisach. Gdybym przybył do kawiarni dziesięć minut później — wystarczająco późno, aby zwielokrotnione kopie fałszywego e-maila zdążyły przyjść. Drobne rzeczy mają wielkie znaczenie. Ale w tej jednej, konkretnej chwili słabości zostałem zaatakowany przez phishera. Pasożyty wypróbowują każdy wyobrażalny wariant, nieustannie, na każdym froncie, poszukując sposobu skolonizowania organizmu gospodarza. To przedziwne zjawisko biologiczne. Złożony ekosystem internetu jest obecnie tak bardzo przepełniony pasożytami, że kolejny pasożyt będzie czyhał w każdej następnej chwili mojej słabości. A ja będę miał chwile słabości. Wszyscy je mamy. Nie znam rozwiązania, ale przynajmniej lepiej rozumiem problem. Padanie ofiarą oszustwa nie jest tylko kwestią braku umiejętności radzenia sobie ze światem — to kwestia chwili nieuwagi i mało prawdopodobnych okoliczności. Tak jak nastolatki, komputery są stworzone po to, aby się łączyły Nie ma sensu żądać od użytkowników, aby unikali internetu, gdy potrzebują go do pracy. Lepiej ich zabezpieczać. W realnym świecie zapobieganie chorobom często sprowadza się do słowa „powinieneś”. Weźmy, na przykład, abstynencję — niezależnie od tego, czy uważasz, że dzieciaki *powinny* uprawiać seks, czy nie, nie możesz zignorować faktu, że one *to robią*. Jeżeli chcesz uchronić dzieciaki przed zarażeniem, musisz nauczyć je zasad bezpiecznego współżycia. Fakty mówią za siebie: kraje, w których podstawową strategią podejścia do seksu jest abstynencja, notują więcej nastoletnich ciąż i chorób przenoszonych drogą płciową, niż kraje, w których regułą jest edukacja seksualna, bezpłatne metody kontroli urodzeń i kondomy. Oczywiście warto też zadać sobie pytanie, dlaczego dzieciaki uprawiają seks i czy można coś z tym zrobić. Badaczka Danah Boyd obserwowała dzieciaki korzystające z czatów erotycznych — to w nich czają się drapieżcy szukający ofiary, a nie na przypadkowych forach czy zwykłych chatach (według Boyd ideę, że drapieżcy znajdują swoje ofiary na stronach MySpace, można przyrównać do dzwonienia pod losowo wybrane numery telefoniczne). Jeżeli chcemy, aby dzieciaki *naprawdę* były bezpieczne, warto poznać przyczyny ich ryzykownych zachowań. Wyciągnijmy z tego wnioski dotyczące bezpieczeństwa w świecie cyfrowym. Za każdym razem, gdy z komputera podłączonego do internetu znika sekret państwowy, za każdym razem, gdy szpitalny komputer restartuje się w trakcie operacji chirurgicznej, ponieważ pobrał najnowszą aktualizację, za każdym razem, gdy urządzenie do rezonansu magnetycznego zostaje zainfekowane robakiem z internetu, słyszę ekspertów od bezpieczeństwa: „te komputery nie powinny być podłączone do internetu!”. Kręcą tacy głowami nad głupimi użytkownikami i głupim działem IT, pozwalającym, by wrażliwe czynności wykonywano na komputerze podłączonym do sieci publicznej, narażonej na ataki złośliwego oprogramowania. Jednak żadne kręcenie głową nie zmieni faktu, że ogólnie rzecz biorąc, komputery łączą się z internetem. Po to przecież je stworzono. Możesz połączyć się z internetem nawet bezwiednie (na przykład, gdy komputer wie, że może się połączyć z punktem dostępu Wi-Fi należącym do British Telecom, będzie się łączył i rozłączał z setką takich punktów w trakcie podróży przez Londyn). Systemy operacyjne stają się coraz bardziej chętne do łączenia się z siecią — możemy się spodziewać, że wkrótce, przy braku lepszego łącza, zaczną szukać telefonów 3G z Bluetoothem i używać ich do połączenia się z internetem. Wszystko wskazuje na to, że ochrona komputerów przed internetem to z góry przegrana bitwa. Nawet jeśli wydaje ci się, że potrafisz zdyscyplinować swoich pracowników, aby nie korzystali z sieci, czy nie byłoby lepiej zabezpieczyć się *na wypadek*, gdyby ktoś jednak złamał reguły? „Nie powinieneś uprawiać internetu w tym wieku, ale skoro to robisz, powinieneś przynajmniej się zabezpieczyć”. Dobry system bezpieczeństwa — zwłaszcza do urządzeń wrażliwych — powinien uwzględniać fakt, że komputer połączy się z siecią nawet wtedy, gdy nie powinno to nastąpić, czyli: wyłączone są niepotrzebne usługi, włączone są odpowiednie ustawienia zapory sieciowej (w tym ustawienia zapobiegające połączeniu z sieciami LAN i WAN), a automatyczne aktualizacje wymagają zgody użytkownika. Działy IT muszą jednak wyjść daleko poza same kwestie bezpieczeństwa. Aby skutecznie zabezpieczyć sieć, musisz zostać „epidemiologiem” ryzykownych działań swoich użytkowników. Czy radiolożka podłączyła urządzenie do rezonansu magnetycznego do Ethernetu, ponieważ musiała zaktualizować oprogramowanie kontrolera, aby wykonać swoje obowiązki? Czy urządzenia używane podczas operacji chirurgicznej są podłączone do sieci LAN, ponieważ chirurdzy, podobnie jak cała reszta świata, powierzyli swoją pamięć o mało ważnych rzeczach wyszukiwarkom? Czy przedsiębiorca z branży obronnej przenosi wrażliwe materiały na laptopie, ponieważ współpracuje z setką innych przedsiębiorców w ramach wielkiego, złożonego przedsięwzięcia, możliwego jedynie w sieci? Dla użytkowników zawsze ważniejsze będzie wykonanie obowiązków zawodowych niż poszanowanie zasad bezpieczeństwa w sieci. I kto by ich za to winił? Jeśli po wypadku naruszenia zasad bezpieczeństwa w Sieci nie powstaną bezpieczne rozwiązania wychodzące naprzeciw potrzebom użytkowników, wypadki naruszenia będą się powtarzać bez względu na to, ile „bezpieczeństwa” się wprowadzi pomiędzy użytkowników a ich obowiązki. W erze taniej i łatwej wirtualizacji i separacji zasobów, nie ma powodu powstrzymywać użytkowników przed podziałem zasobów komputera na „niebezpieczną” strefę publiczną i „czystą” strefę prywatną. Oczywiście użytkownik może celowo pominąć tę separację, ale da się temu skutecznie zapobiec jedynie wówczas, kiedy będzie mógł wykonać pracę bez łamania tejże separacji. Podobnie jak rodzice, którzy sami uprawiają seks jak króliki, a jednocześnie prawią kazania o zachowaniu abstynencji, działy IT często chętnie przekraczają granice, które wyznaczyli użytkownikom komputerów, aby wykonać *swoje własne* obowiązki zawodowe. Nastolatki nie są jedynymi, którzy ignorują nakazy abstynencji — użytkownicy komputerów i dzieciaki potrafią wyczuć hipokryzję na kilometr. Promowanie umiejętności statystycznych — skromna propozycja Dlaczego nasze instytucje — a zwłaszcza banki — nie rozumieją najbardziej podstawowych zasad bezpieczeństwa haseł? Oto moja skromna propozycja: co by było, gdyby rząd zajął się promocją rozsądnego, zdrowego podejścia do ryzyka, zabezpieczeń i prawdopodobieństwa? A jeśli masz poglądy konserwatywno-liberalne i wyznajesz zasadę „silne społeczeństwo, państwo minimalne”, co powiesz na jeszcze skromniejszą propozycję: moglibyśmy poprosić rząd, by przestał *promować* statystyczny analfabetyzm oraz nieumiejętność rozumienia zasad ryzyka i nagrody. Zacznijmy od loterii. W USA slogan loterii brzmi: „Lotto: musisz wziąć udział, żeby wygrać”. Bardziej oświecona wersja tego sloganu brzmiałaby tak: „Lotto: szansa, że znajdziesz wygrywający bilet na loterię leżący na chodniku, jest mniej więcej taka sama jak szansa, że go sobie kupisz”. Im bardziej wmawiamy ludziom, że istnieje przepaść między jedną szansą na septylion na znalezienie kuponu z wygraną a jedną szansą na milion na kupienie go, tym bardziej wspieramy kłamstwo statystyczne o tym, że bardzo krzykliwe i atrakcyjne wydarzenia są z natury bardziej prawdopodobne. Ten sam typ rozumowania praktykują rodzice chorobliwie bojący się o to, że jakiś pedofil może śledzić ich dzieci, a potem pozwalają dzieciakowi jechać samochodem bez zapiętych pasów. Wypadki drogowe są o wiele częstsze niż ataki pedofilów. (Bardziej prawdopodobne jest to, że pedofilem w życiu twojego dziecka zostaniesz ty, twoja żona/twój mąż, bliski przyjaciel, krewny czy jakiś autorytet). Przygotowywanie się na rzecz mało prawdopodobną i zaniedbywanie rzeczy (względnie) powszechnej to najgorsza droga do zapewnienia bezpieczeństwa twojego i twoich bliskich. Zabronić loterii? Czyż to nie będzie oznaczało utraty tych miłych sumek zdobytych przy pomocy podatku od nieumiejętności liczenia? Być może, ale jeżeli po pozbyciu się loterii nastąpiłby skromny wzrost zdrowego rozsądku w sprawach związanych z ryzykiem i bezpieczeństwem, ile zaoszczędzilibyśmy pieniędzy w całym kraju, które w przeciwnym razie poszłyby na krzykliwe gazety, znachorskie leczenie dzieci, strach przed szczepionką przeciw odrze, śwince i różyczce, i tym podobne rzeczy! Jak się już pozbędziemy loterii, zaatakujmy banki. Otrzymują ogromne premie ze środków publicznych, choć niszczą gospodarkę. Jakby tego było mało, systematycznie zaburzają naszą zdolność rozumienia ryzyka i bezpieczeństwa, zaciskając pętlę funkcji „compliance” i stosując groteskowe środki „bezpieczeństwa”! Na przykład mój bank, Co-op (Co-operative Bank), niedawno zaktualizował swoją stronę internetową (na starej widniał komunikat „najlepiej wyświetlać w Windows 2000”! ). „Modernizacja” polega na wprowadzeniu nowego, dwustopniowego uwierzytelniania. Użytkownik otrzymuje mały gadżet: klawiaturę numeryczną. Kiedy chce się sprawdzić stan konta, należy wstukać na niej numer PIN, a on podaje dziesięciocyfrową liczbę, którą trzeba wprowadzić w polu logowania na stronie banku. Podczas wpisywania tego gigantycznego, jednorazowego hasła jego cyfry są maskowane, co ma być „pomocne”. Nie zrozumcie mnie źle: dwustopniowe uwierzytelnianie ma wielki sens i nie ma nic złego w używaniu go w celu ochrony haseł użytkowników przed oprogramowaniem typu keylogger oraz innymi szpiegami. Ale system, który blokuje dostęp do konta po trzech nieudanych próbach wpisania hasła, nie potrzebuje dziesięciocyfrowego hasła w procesie dwustopniowego uwierzytelniania — prawdopodobieństwo odgadnięcia skromnego cztero — lub pięciocyfrowego hasła w trzech próbach jest na tyle małe, że z pozostałych cyfr nie odnosimy żadnych zauważalnych korzyści (ale mordęga, przez którą przechodzi wielu klientów banku Co-op z powodu tych dodatkowych cyfr, pomnożona przez każdą próbę logowania przez wiele lat, jest rzeczywiście zauważalna). Co-op chce chyba podkreślić, że nie potrafi zapewnić bezpieczeństwa, dlatego maskuje jednorazowy PIN, gdy się go wpisuje. Cały *sens* jednorazowego hasła jest taki, że *nie ma znaczenia*, czy wycieknie, ponieważ jest ważny tylko *jeden raz*. Dlatego określa się go jako „jednorazowy PIN”. Wymaganie od klientów, aby bezbłędnie wpisali arbitralny dziesięciocyfrowy kod przy każdym logowaniu, bez możliwości podglądu, to nie dbałość o bezpieczeństwo. To sadyzm. Jest jeszcze gorzej: PIN, który się wstukuje na klawiaturze gadżetu, to podstawowy czterocyfrowy PIN, ale cyfry nie mogą być kolejne. W efekcie następuje ogromna redukcja przestrzeni kluczy — jest to przedziwny ruch banku, który „poprawia” bezpieczeństwo, zamieniając skromną czterocyfrową liczbę w ogromną dziesięciocyfrową. A zatem Co-op kocha czy nienawidzi dużych przestrzeni kluczy? Wydaje się, że i to, i to. Oczywiście, nie chodzi tylko o Co-op — taka sytuacja jest typowa dla całej branży. Na przykład, Citibank UK wymaga takiego oto sposobu wprowadzania hasła: żeby je wpisać, trzeba ganiać kursorem myszki po całym ekranie za malutkim okienkiem z klawiaturą złożoną tylko z dużych liter, tak aby keylogger nie mógł wychwycić hasła, gdy je wprowadzasz. Taki system logowania co najmniej dwukrotnie zmniejsza przestrzeń kluczy z trzech powodów: eliminacji znaków specjalnych i małych liter, zachęty dla klientów do używania krótszych, mniej bezpiecznych haseł, co jest wymuszone niewygodą ich wprowadzania, oraz ryzyka przejęcia hasła przez złośliwe oprogramowanie typu screenlogger, które po prostu rejestruje film w czasie, gdy ty najeżdżasz myszką na wybrane litery. Zrezygnowałem z Citibanku, ale wciąż mam konto firmowe w Co-op, a to za sprawą mojego upartego, bolszewickiego oddania idei „dobrej” bankowości, nawet jeśli do zlecania przelewu międzynarodowego wymagają wysłania faksu na papierze firmowym (ani faks, ani papier firmowy nie są żadnym zabezpieczeniem) i tak dalej. Być może dlatego, że od czasu do czasu są w stanie wykazać się rozsądkiem. Jak wtedy, gdy zakładałem konto wspólnie z moją żoną: dowiedziałem się, że mogę albo przynieść do oddziału banku poświadczone kopie naszych paszportów, albo pójść tam z żoną i jej paszportem. Fakt, że moja żona nie musiała być obecna przy poświadczaniu kopii, był dla banku trudny do zrozumienia. Ale w końcu to pojęli. Pracownik banku odpowiedzialny za funkcję „compliance” przyznał, że równie dobrze mogę zgłosić się do oddziału z obu naszymi paszportami, bez konieczności tracenia pieniędzy na jakiegoś bogatego notariusza za przywilej otrzymania pieczątki na dole fotokopii. Nie było to łatwe. Pracownicy oddziału nie mogli uwierzyć, że udało mi się wywalczyć wyjątek od tego cudacznego przepisu — ale w końcu otworzyli nam to konto. Jak mysz doświadczalna, ciągle naciskałem dźwignię, która tylko *czasami* zrzuca karmę, w nadziei znalezienia magicznej kombinacji, która zmusi mój bank do rozsądnego działania. W końcu bezpieczeństwo jest sprawą, którą rozsądny, zdrowy na umyśle człowiek może zrozumieć, a nie jakąś magiczną właściwością, która pojawia się spontanicznie pod wpływem dostatecznego zaciemnienia i biurokracji. Oczywiście to wielka ironia: wszystkie banki powiedzą, że każą nam przechodzić przez Piekło Nonsensownej Polityki Bezpieczeństwa, ponieważ FSA lub jacyś inni regulatorzy ich do tego zmusili. Jednak regulatorzy ci usilnie temu zaprzeczają, twierdząc, że tylko wyszczególniają zasady — „będziesz dobrze znał swojego klienta” — a nie konkretne działania. Wróćmy do mojej skromnej propozycji: dajmy naszym regulatorom władzę, aby mogli karać grzywną banki, które tworzą bezsensowne i niespójne zabezpieczenia polegające na bałwochwalczym uwielbieniu dla łatwych do podrobienia rachunków za prąd i gaz lub papieru firmowego — w imię zachowania naszej krajowej zdolności do krytycznego myślenia o bezpieczeństwie. Nawet jeśli tabloidy dalej będą umieszczać krzykliwe nagłówki o pedofilach, terrorystach i szczepionkach, byłoby niezwykle miło trzymać pieniądze w instytucji, która ma choćby najbardziej podstawowe pojęcie o tym, co to jest bezpieczeństwo i na czym ono polega. Dane osobowe są tak samo niebezpieczne jak odpady nuklearne Powinniśmy traktować cyfrowe dane osobowe z taką samą uwagą i respektem, jak radioaktywny pluton — są niebezpieczne, trwałe, a gdy raz wyciekną, to nie da się już nic z tym zrobić. Kiedy w listopadzie z brytyjskiego urzędu skarbowego i celnego wyciekły informacje osobowe i finansowe dotyczące 25 milionów brytyjskich rodzin, zostało to dowcipnie okrzyknięte „Czarnobylem prywatności”, epicką katastrofą na globalną skalę. Ta metafora jest bardzo na miejscu: informacje gromadzone przez korporacje oraz agencje rządowe pod względem trwałości i żywotności zachowują się jak materiały radioaktywne. Katastrofy nuklearne każą się nam zastanowić, jak ostrzec naszych potomków przed nuklearnymi odpadami, które będą się rozkładać przez następne 750 tysięcy lat. Wycieki danych osobowych budzą w nas podobny niepokój: czy dane, które wyciekły z urzędu, kiedykolwiek znikną? Wspomniane dane finansowe zmieściły się na dwóch płytach CD. Jeśli pobierasz filmy z internetu, to zajmuje to mniej więcej tyle miejsca, ile dwa ostatnie filmy o Bondzie. To niesamowicie mała ilość informacji — mój nowy telefon ma dziesięć razy większą pojemność. Moja kamera (sześć miesięcy starsza od telefonu) może pomieścić jedynie cztery kopie danych finansowych narodu. Nasza zdolność do przechowywania, kopiowania i dystrybucji informacji osiąga niebotyczny poziom, pnie się ku nieskończoności. Fakt ten nie umknął uwadze branży rozrywkowej, która powitała go atakiem ostrej apopleksji. *Mokre chusteczki do nosa* Wydaje się jednak, że fakt ten całkowicie umknął uwadze tych, którzy tworzą przepisy o gromadzeniu danych osobowych. Najmocniejsze na świecie środki ochrony danych osobowych są jak mokre chusteczki do nosa — nie pomogą na bezlitosny napór zjawiska gromadzenia danych. Dane są zbierane wszędzie i bez ustanku. Przykład: obecnie *musisz* zakupić kartę Oyster, jeśli chcesz kupić bilet miesięczny na londyńskie metro, a żeby to zrobić *wymagane* jest też wypełnienie formularza, w którym należy podać nazwisko, adres zamieszkania, numer telefonu, adres e-mail, i tak dalej. Oznacza to, że Transport for London zbiera radioaktywną górę danych osobowych, których przydatność jest ograniczona, ale za to z ich przechowywaniem wiąże się ogromne ryzyko. Ta toksyczna hałda może rozlać się w tysiącach miejsc: kobieta potajemne odwiedza klinikę leczenia niepłodności, mężczyzna potajemnie odwiedza grupę wsparcia dla nosicieli wirusa HIV, dziewczyna codziennie przechodzi przez bramki w metrze w tym samym czasie co chłopak, którego rodzice zabronili spotykania się z tą dziewczyną; wszystko to i dużo więcej. Wszystkich tych ludzi dałoby się potencjalnie zidentyfikować, zlokalizować i skontaktować z nimi za pomocą danych z londyńskiego metra. Możemy sobie mówić, że nie mamy nic do ukrycia, ale każdy z nas posiada informacje prywatne, których wolelibyśmy nie zobaczyć na okładce jutrzejszej gazety. Jak długo taka informacja powinna być traktowana jako prywatna? Sto lat to zapewne dobry początek, chociaż jeśli dotyczy to informacji, którą nasi bezpośredni potomkowie woleliby utrzymać w sekrecie — 150 lat wydaje się dobrym rozwiązaniem. No, niech będzie 200 lat, tak dla pewności. *Informacje o potencjale militarnym* Jeśli zamierzamy przechowywać każdą hałdę plutonu danych przez 200 lat, oznacza to, że każda osoba, która ma dostęp do tych danych — może je zobaczyć, kopiować, posługiwać się, przechowywać albo manipulować — będzie musiała zostać prześwietlona i przeszkolona tak dokładnie, jak ci faceci w gumowych ubraniach ochronnych przy lokalnym reaktorze jądrowym. Każdy gram — przepraszam, bajt — danych osobowych, zbieranych przez tych lekkomyślnych „władców danych” powinien być traktowany z taką samą uwagą, jak zbrojeniowe izotopy promieniotwórcze — bo gdy puszczą plomby, nic nie da się już zrobić. Jeśli ktoś włamie się do kamery przemysłowej lokalnego sklepiku z kanapkami, jeśli z urzędu skarbowego wycieknie kolejne 25 milionów danych osobowych, a z londyńskiego metra dane z biletów miesięcznych — nie będzie można już tego zatrzymać. A co gorsze, to nas, społeczeństwo, prosi się o poniesienie kosztów długotrwałego utrzymywania baz danych osobowych należących do przedsiębiorstw i rządów. Kiedy taka baza danych się rozpruwa, to my wchłaniamy to przestępstwo, osobiste dramaty, chaos i lęk. Najlepszym rozwiązaniem jest zmuszenie przedsiębiorstw i rządów do wzięcia odpowiedzialności za całkowity koszt gromadzenia danych. Komputer, który kupisz dziś, ma wliczoną w cenę opłatę za pozbycie się go jako elektronicznego śmiecia, którym stanie się w przyszłości. Być może warta 200 funtów kamera przemysłowa, którą kupisz jutro, będzie miała w cenie dodatkową opłatę w wysokości 75 funtów na poczet regulacji prawnej tego, co nakręcisz w sferze publicznej. Coś trzeba zrobić. Kraj, w którym każdy szpicel ma w ogrodowej szopie fabrykę plutonu, to kraj w poważnych tarapatach. Memento mori Zastanawia mnie często, dlaczego stara technologia daje mi tyle satysfakcji. Jakiż to rarytas krzątać się koło starodawnego dalekopisu, karmiąc go starą-nową rolką papieru przemysłowego, która nosi w sobie ciężar poprzedniej epoki. Ileż przyjemności sprawia mi wieszanie w każdym biurze, z którego korzystałem od 2000 roku, rozwiniętej niczym baner rolki do pianoli. Ileż zadowolenia daje mi przysłuchiwanie się pracy ręcznego zegarka z 1965 roku, który w tym roku dostałem w prezencie na Dzień Ojca. Słyszę go w tych rzadkich momentach, gdy wokół jest cicho lub gdy moja ręka znajdzie się w pobliżu ucha — tik-tak-tik-tak, jak bijące serce małego zwierzątka trzymanego w dłoni. Ileż radości sprawia mi XIX-wieczna chińska kopia XIV-wiecznego francuskiego zegara z widocznym mechanizmem, podarowanego mojej żonie w dniu ślubu. Jak on głośno tyka tym mosiężnym mechanizmem, ukrytym pod wysokim szklanym kloszem, który chroni jego delikatne wnętrze! Standardowym wytłumaczeniem atrakcyjności tych staroci jest po prostu fakt, że Kiedyś Robili To Lepiej. To jednak nie musi być prawda i zazwyczaj nie jest. Niektóre z moich ulubionych starych technologii są zrobione tak źle, jak większość śmieciowych produktów z dzisiejszych fabryczek w regionie delty Rzeki Perłowej. Weźmy na przykład tę rolkę do pianoli: tania i mierna zabawka, z całą pewnością nie posiadająca wartości sama w sobie. A co z dalekopisami, głośnymi jak karabiny maszynowe, albo z drukarkami rozetkowymi wyposażonymi w podajnik na papier perforowany? Ładowanie ich było tajemną sztuką, tak jak zakładanie filmu w najbardziej zakurzonym projektorze w szkole. Ich inżynieryjna elegancja dorównuje plastikowemu pistoletowi na kapiszony, który rozpada się po wystrzelaniu pierwszej serii. Dziś mam na to inną odpowiedź. Podczas gdy piszę te słowa, leży koło mnie obudowa USB SATA z wbudowanym dyskiem SSD Kingston 512 GB, a światełka na obudowie mrugają jakby na najmniejszej dyskotece świata, gdy komputer powoli zapisuje swoje partycje i systemy plików. Za każdym razem gdy patrzę na ten przedmiot, chichoczę. Chichoczę tak już całe popołudnie. Swój pierwszy komputer osobisty dostałem w 1979 roku, był to Apple II+ z pamięcią 48 KB (zanim pojawił się w naszym domu komputer osobisty, używaliśmy dalekopisów z modemem akustycznym, żeby móc łączyć się z komputerami PDP na uniwersytecie w Toronto). Dobrze pamiętam dzień, w którym rozszerzyliśmy pamięć RAM do 64 KB: mój ojciec z namaszczeniem wkładał wielką płytę z pamięcią, ze świadomością, że reprezentuje ona 495 dolarów wartości naszego małego domowego budżetu na technologię (dziś byłoby to w przeliczeniu około 1 500 dolarów). Oczywiście to, co pamiętam najlepiej, to ogromny skok wydajności umożliwiony przez tę płytkę. To wydarzenie wyznaczyło trend na resztę mojego skomputeryzowanego życia: RAM, RAM, RAM. Im więcej pamięci upychało się w maszynę, tym stawała się ona lepsza. To było jak sos Tabasco do komputera: do czegokolwiek go dodawałeś — stawało się lepsze. Jednak w przeciwieństwie do Tabasco, RAM był niebotycznie drogi. Pamiętam, kiedy RAM rozśmieszył mnie po raz pierwszy. To było w połowie lat 90. Uczyłem się integracji Unixa z systemami przygotowywania materiałów do druku, co wiązało się z częstymi wyprawami do Doliny Krzemowej. Mój mentor i przyjaciel, Miqe, codziennie rano wiózł nas z San Francisco do Cupertino — bladym świtem, żeby zdążyć przed godzinami szczytu. Rozmawialiśmy o komputerach. Pracowaliśmy nad instalacjami prepress, więc chodziliśmy do sklepów, gdzie każdy projektant miał na swoim biurku co najmniej dwa nowiuteńkie komputery marki Quadra. Po skończonej pracy projektant wciskał kombinację klawiszy cmd-P, a Quadra zaczynała burczeć nad robotą, która mogła zająć jej nawet trzy lub cztery dni. Gdy jedna Quadra pracowała, projektant przerzucał się na drugą i zaczynał kolejne zadanie. Jednym z najbardziej wąskich gardeł była konieczność używania dysku w roli pamięci wymiany, a przecież każda maszyna zawierała już tyle pamięci RAM, ile tylko zdołała pomieścić (136 MB). Miqe i ja zaczęliśmy rozprawiać o tym, ile korzyści przyniosłoby maszynom, gdyby miały dużo pamięci RAM. Mówiliśmy o tym, jak udoskonalilibyśmy działanie maszyn, gdyby udało nam się uzyskać niewyobrażalne 500 MB pamięci RAM. Potem pomyśleliśmy o 1 GB RAM i o wszystkim, co moglibyśmy dzięki temu zrobić. Na koniec wysililiśmy naszą wyobraźnię do granic możliwości, próbując wyobrazić sobie komputer z pamięcią jednego terabajta RAM. I zaczęliśmy się śmiać. Najpierw cicho, potem coraz głośniej. Przedmiot, który kosztował więcej niż jego waga w złocie i który rozwiązywał wszystkie nasze problemy — kiedyś, jeszcze za naszego życia, będzie tak tani i w takiej obfitości, że będziemy mieli tego *niewyobrażalnie* dużą ilość. I dlatego właśnie chichotałem nad moim dyskiem z połówką terabajta pamięci RAM (no dobra, RAMopodobnej), na który wydałem 1 500 dolarów — taką samą sumę, jaką wydał mój ojciec, żeby podrasować kartę do 64 KB te trzydzieści lat temu. I to każe mi wrócić do moich pięknych starych maszyn, które mam porozrzucane po biurze — od kamiennego trzonka siekierki, liczącego sobie 300 tys. lat, po zardzewiałą, niedziałającą pozytywkę. Posiadam te przedmioty nie dlatego, że są one jakoś wyjątkowo dobrze wykonane lub piękne. Posiadam je, ponieważ są skandaliczne, są najlepszym żartem, jaki może być. Są ciągłym i jakże uroczym przypomnieniem, że zamieszkujemy przyszłość, która przelatuje koło nas z takim łoskotem, że ledwie słyszymy tykanie naszych zegarków, wchłanianych przez nasze telefony, które wchłaniane są przez nasze komputery, które obecnie cholernie się starają, żeby wejść nam pod skórę. Dawni poeci trzymali ludzkie czaszki na swoich biurkach jako memento mori — przypomnienie o kruchości ludzkiego życia. Ja trzymam stare skamieliny maszyn z przeciwnego powodu: żeby przypominały mi raz po raz o tym zawrotnym żarcie, jakim jest nasza era cudów. Kochaj maszynę, nienawidź fabryki Wiele słyszeliśmy o tym, jak przerażająca była rewolucja przemysłowa — spowodowane nią migracje ludności wiejskiej na początku XIX wieku były bolesne i straszne, a sama rewolucja krwawa. Z tamtego okresu wywodzi się termin „luddyzm”, odnoszący się do powstań przeciwko maszynom, które demontowały stary porządek pracy i życia. Jednak problemy z drugiej dekady XIX wieku były tylko początkiem. Pod koniec XIX wieku styl pracy znowu uległ zmianie. Robotnicy, którzy przez trzy pokolenia zdążyli przyzwyczaić się do pracy przy maszynach fabrycznych, zamiast pracy na roli lub w małych warsztatach wiejskich, ponownie doświadczyli drastycznych zmian sposobu życia, powodowanych siłami kapitału, wskutek procesu nazywanego „zarządzaniem naukowym”. Zarządzanie naukowe (które nazywano także tayloryzmem od jego największego zwolennika — Fredericka Winslowa Taylora) zbudowano wokół idei redukcji procesu produkcji do serii zoptymalizowanych i prostych etapów, tworząc w ten sposób linię produkcyjną, której robotnicy stanowili tylko trybiki w maszynie. Ruchy każdego z robotników były szczegółowo opisane, jakby były to kółka zębate albo tłoki, sterowane przez zewnętrznych obserwatorów, którzy dbali o to, by praca szła tak gładko, jak to tylko możliwe, przy minimum zakłóceń. Taylor, Henry Ford oraz Frank i Lilian Gilbreth stosowali badanie efektywności pracy, dzienniki pokładowe, fotografię wykonaną przy bardzo krótkim czasie naświetlania oraz inne techniki empiryczne — wszystko w celu znalezienia zbędnych ruchów, zmarnowanego czasu, potencjalnych zakłóceń w procesie produkcji. Dzięki ich pracy praktycznie wszystkie gałęzie przemysłu doświadczyły ogromnego wzrostu wydajności. Badania Gilbrethów dały nam współczesną procedurę operacji medycznych, bezwzrokowego maszynopisania oraz wiele innych innowacji. Jednak cały ten zysk nie obył się bez strat. „Nie-naukowy” robotnik osobiście doglądał kilku trudniejszych etapów produkcji, często towarzysząc projektowi od stadium surowca po skończony produkt. Mógł wybrać pozę, w której siedział, narzędzia, jakich używał, czas i kolejność wykonywanych czynności. Jeśli w słoneczny jesienny dzień wiał lekki wiaterek, robotnik mógł zdecydować, żeby heblować złącza i rozkoszować się zapachem liści w powietrzu, a lakierowanie odłożyć na następny dzień. Pracownik, który akurat miał nie najlepszy dzień, mógł zwolnić tempo bez zakłócania pracy na linii produkcyjnej. W dobre dni praca mogła iść szybciej bez powodowania zatorów na dalszych etapach produkcji. Poprzez zarządzanie naukowe zyskiwało się na wydajności, ale kosztem poczucia niezależności, godności osobistej oraz więzi robotnika z tym, co produkował. Dla mnie największą zaletą nurtu steampunk jest fakt, że wychwala on maszynę, ale potępia fabrykę (to motto świetnego darmowego czasopisma „Steampunk”: „Kochaj maszynę, nienawidź fabryki”). Zachwyca się skomplikowanymi wynalazkami powstałymi dzięki stosowaniu zarządzania naukowego, jednocześnie próbując sobie wyobrazić, że maszyny te wytwarzane są przez ludzi, którzy sami sobie są panami. Steampunk nie potępia produktywności — jednak nigdy nie przedkłada jej nad ludzką indywidualność. Jeśli chcesz wyregulować sobie oparcie siedzenia, żeby ulżyć plecom, to jest to *twoja* decyzja, a nie coś narzuconego odgórnie. W XXI wieku ten rodzaj produkcji wydaje się być w końcu osiągalny: świat cyfrowych majsterkowiczów, niskonakładowych warsztatów, społeczności pełnych pomocnych twórców o podobnym sposobie myślenia — utopia w zasięgu ręki. Będziemy mogli wreszcie pracować jak rzemieślnicy, a produkować jak linia produkcyjna. Nietknięte ludzką ręką Zamartwianie się, skąd pochodzą produkty, jest przynajmniej tak stare jak florencka tradycja pieczenia chleba bez soli, żeby uniknąć kupowania jej od głównych rywali z Pizy. Czy będzie to niesubordynacja Ghandiego w sprawie produkcji soli, czy kampanie „Kupuj to, co amerykańskie” lub „Szukaj naszywki związkowców”, protest PETA przeciw futrom naturalnym czy nalepka „organiczne” na marchewce w warzywniaku — akt konsumpcji nigdy nie był wolny od etycznych łamigłówek i wątpliwości. Rok 2008 upłynął mi głównie na badaniach związanych z moją powieścią For the Win, której akcja przeważnie toczy się w miastach fabrycznych południowych Chin, w rejonie delty Rzeki Perłowej. Jeśli posiadasz coś z metką „MADE IN CHINA” (a na pewno posiadasz! ), jest duże prawdopodobieństwo, że wytworzono to w jednym z tych miast, do których imigrowały dziesiątki milionów młodych kobiet. Ta migracja, uznana przez Światową Organizację Handlu za największą na świecie, została spowodowana reformami gospodarczymi Deng Xiaopinga. Trudno jest scharakteryzować wyroby z tych fabryk — jest tam wszystko: od kosztownych dizajnerskich towarów po najtańsze buble (statystycznie co sekundę Chiny wysyłają do Ameryki jeden kontener; w każdej sekundzie każdej godziny, każdego dnia). Niemniej istnieje jedna cecha charakterystyczna, która łączy prawie wszystkie te wyroby: powstają na linii produkcyjnej i tak też mają wyglądać. Bardzo niewiele produktów przeznaczonych na rynek masowy jest robionych ręcznie, a jeśli już takie są, to mają wyglądać, jakby nie były (oczywistym wyjątkiem jest tu odzież, jednak wrażenie unikatowej patyny szybko się rozwiewa, gdy widzimy dwadzieścia identycznie poplamionych i spranych kurtek dżinsowych na wyprzedaży w outlecie, i to w rozmiarach S, M i L). Rzeczywiście trudno jest sobie wyobrazić mainstreamowy sklep, który sprzedawałby wyroby rękodzielnicze do codziennego użytku dla zwykłych ludzi. W ubiegłym wieku termin „wykonane ręcznie” (handmade) przeszedł kilka rewolucji, podczas których jego znaczenie zmieniało się z „wartościowe i artystyczne” na „tanie i podrzędne”. Rękodzielnicze mody również oscylowały pomiędzy dwoma biegunami: albo „postrzępione i niepowtarzalne”, albo „wszystkie szwy ukryte, każdy nierówny brzeg wygładzony”. Obecnie najbardziej staranne wykończenie wyrobu przez uważnego i dokładnego rękodzielnika kończy się zazwyczaj tym, że towar wygląda tak, jakby zrobiono go maszynowo, przy użyciu technologii formowania wtryskowego — bez szwów, ponieważ nie był dotknięty ludzką ręką, a nie dlatego, że ktoś go pieczołowicie wygładził, aż zniknęły wszystkie nierówności. Co więcej, rosnąca świadomość strat, zarówno dla środowiska, jak i dla ludzi, które niesie ze sobą intensywna manufaktura, nadaje fabrycznym produktom posmak krwi i śmierci. Twój nowy telefon komórkowy zrobiony został przez samobójczego robotnika firmy Foxconn, z koltanu — surowca wydobywanego przez niewolników w państwie brutalnej dyktatury. Telefon został przewieziony przez ocean na frachtowcu z silnikiem Diesla, który przyczynia się do globalnego ocieplenia, i będzie skazany na milion lat na wysypisku śmieci, skąd będzie zatruwał wody gruntowe. To skłania mnie do refleksji: czy istnieje gdzieś sala narad, w której grupy marketingowców i projektantów starają się wymyślić, jak by tu zrobić kolejną zabawkę Happy Meal, laptopa albo stół z Ikei w taki sposób, żeby wyglądały na ręcznie robione przez czytelnika magazynu dla majsterkowiczów, pozyskane z odpadów, sprzedawane na Etsy…? Czy będziemy mieli wkrótce rękodzielników-Potiomkinów, których fałszywe zdjęcia, generowane według procedur, a także motta i logotypy przyozdobią każdy przedmiot z anonimowych zamorskich fabryk? Czy odpowiednikiem zamorskiego pracownika call-center, który udaje, że jest „Bobem z [amerykańskiego miasta] Des Moines”, będzie pracownik linii produkcyjnej z [chińskiego] Kantonu, który „ręcznie nakłada” etui na telefon komórkowy, a do koperty wkłada antykorporacyjny manifest domowej roboty (stworzony przez łańcuch Markowa na bazie emocjonalnych wypowiedzi z forów dla majsterkowiczów)? Nie byłbym zdziwiony, gdyby tak było. Zdolność naszego gatunku do zmieniania wszystkiego w towar — nawet ruchu „anty-towarowego” — jeszcze nie napotkała godnego siebie przeciwnika. Ale na pewno się jakoś dostosujemy — moglibyśmy założyć czasopismo dla hobbystów, którzy chcieliby uruchomić nostalgiczną linię produkcyjną do masowej produkcji, by uparcie wytwarzać identyczne przedmioty, używając przy tym starodawnej technologii formowania wtryskowego. W przeciwieństwie do korporacyjnej machiny, która nalega na zindywidualizowane rękodzielnicze podróbki drukowane w 3D. Prawie jak rock'n'roll Kiedyś dałem wykład (teraz osławiony) dla Microsoft Research na temat systemu DRM (zarządzanie prawami cyfrowymi, http://craphound.com/msftdrm.txt). Powiedziałem wtedy między innymi, że: „Sukces nowych mediów nie bierze się stąd, że są jak stare media, tylko lepsze; nowe media odnoszą sukces, ponieważ są gorsze od starych mediów w tym, w czym stare media są dobre, i lepsze w tym, w czym stare media są kiepskie”. Na ten właśnie temat chciałbym dziś z wami porozmawiać. A dokładniej, chciałbym prześledzić ten temat w kontekście starej zasady „prawie jak rock'n'roll” i wszystkiego, co się z nią wiąże. Co dokładnie *oznacza* „prawie jak rock'n'roll”? Czy oznacza to, że skoro rock'n'roll nie jest bardzo dobrą muzyką, to szczegóły nie mają znaczenia? Odpowiadam — nie. Ja mówię, że „prawie jak rock'n'roll” znaczy: „zaletą rock'n'rolla jest żywiołowość i dostępność dla potencjalnych wykonawców. Jeśli chcesz grać rock'n'rolla, nie musisz w tym celu gromadzić całej orkiestry, uczyć ich grania z nut, przeprowadzać męczących prób z dyrygentem, a potem usadzać w sali z wysokim sklepieniem. Zamiast tego wystarczy, że zbierzesz dwóch, trzech przyjaciół, nauczysz ich grać progresję I-IV-V w metrum 4/4, i już możecie narobić trochę rewelacyjnego *hałasu*”. Muzyka rock'n'roll posiada dwie ważne zalety odróżniające ją od muzyki symfonicznej: Z drugiej jednak strony, brakuje jej wielu istotnych zalet, które posiadają utwory na orkiestrę: całego majestatu dokładnie skoordynowanej wirtuozerii, niuansów i możliwości wynikających z wielości instrumentów zgromadzonych w jednym miejscu, gotowych do łączenia się na różne sposoby. Innymi słowy, muzyka rock'n'roll jest tania, eksperymentalna i płynna, a większość energii poświęca się na jej tworzenie. Muzyka orkiestrowa jest kosztowna, sformalizowana i majestatyczna, ale sporo wysiłków z nią związanych idzie na koordynację, opłaty i utrzymanie. Jeśli internet ma jakiś motyw, to jest nim rock'n'rollowa reformacja ścierająca się z symfonicznym kościołem. Rock'n'roll buduje wiele małych kapliczek we wszystkich dolinach i górach, gdzie parafianie mogą odnajdywać religię na własne sposoby; muzyka chóralna wznosi majestatyczne katedry, które budzą podziw i pokorę, ale których budowa trwa przez trzy pokolenia. To co ciekawe, to nie koszt, który trzeba ponieść, żeby stworzyć *replikę* jakiegoś dużego przedinternetowego biznesu albo projektu. Ciekawe jest to, ile kosztuje zrobienie czegoś *w połowie tak dobrego* jak jakiś duży przedinternetowy biznes lub projekt. Weźmy na przykład „Newsweek”. Jeśli dziś chciałbyś założyć nowego „Newsweeka”, musiałbyś najprawdopodobniej wydać na ten cel tyle, ile oni wydali. Może nawet więcej, skoro musiałbyś zrobić nie tylko to, co robi „Newsweek”, ale też jakoś go przebić, wymanewrować, żeby go prześcignąć. Ile jednak kosztuje wydanie czegoś tylko w połowie tak dobrego jak „Newsweek”, powiedzmy „Huffington Post”? Prawda, że „Huffington Post” wniósł około 20 milionów dolarów kapitału podwyższonego ryzyka, ale zignorujmy tę sumę — jest to tyle, ile zdołali słodkimi słówkami wycisnąć z branży finansowej. Ja mówię o tym, ile potrzeba było kapitału, żeby zbudować, a potem prowadzić „Huffington Post”. Malutki, niepoliczalny ułamek kosztu, jaki potrzebny był do budowy i prowadzenia „Newsweeka”. Ale „Huffington Post” jest przynajmniej w połowie tak dobry jak „Newsweek” — biorąc pod uwagę zasięg, siłę oddziaływania, jakość informacji, zwrot inwestycji (ale nie całkowity zysk — to znaczy, dolar zainwestowany w „Huffington Post” przyniesie większy zysk niż dolar zainwestowany w „Newsweeka”, ale „Huffington Post” zużywa o wiele mniej dolarów niż „Newsweek”, a więc w ostatecznym rozrachunku ma mniejszy zwrot). Co więcej, w miarę upływu czasu możemy oczekiwać, że coraz tańsze będzie upodobnienie go do „Newsweeka”. To tańszy i lepszy rynek dla sprzedaży reklam. Większa liczba zainteresowanych, którzy mają czas, umiejętności i narzędzia, aby śledzić najświeższe wydarzenia. Dzięki globalnemu rozprzestrzenieniu się tanich drukarni tańszy byłby nawet druk i logistyka, gdyby „Huffington Post” zdecydował się na wersję drukowaną. Oto wzór: zrobienie czegoś w *x procentach* równie dobrze, używając mniej niż *x procent* zasobów. Blog może być tylko w dziesięciu procentach tak dobry w podawaniu najświeższych informacji, jak była stara lokalna gazeta, ale jego koszt wynosi 1 proc. tego, ile musiała wyłożyć tamta gazeta. Domowe studio nagraniowe oraz autopromocja sprawi, że twój album dostanie się do rąk tylko 30 proc. odbiorców, ale będzie cię to kosztowało 5 proc. tego, co musi zapłacić firma fonograficzna, żeby wydać ten sam krążek. Co to oznacza? Tańsze eksperymentowanie, tańsze porażki, szersza partycypacja. Co daje więcej różnorodności, więcej odkryć, więcej dobrych rzeczy, które nie miały szans wypłynąć dawniej, gdy koszt startupów był tak wysoki, że nikt nie chciał ryzykować. Co stoi za tą redukcją kosztów? Po części jest to darmowa przejażdżka na fali ogólnego rozwoju technologii. Wszyscy — nawet duże, niezdarne, drogie firmy — potrzebują tańszych dysków twardych, tańszych sieci, tańszych komputerów. Każde społeczeństwo stara się podnieść ogólny poziom znajomości technologii wśród populacji, ponieważ każdy pracodawca czerpie korzyści z technologicznego obycia swoich pracowników. Po części jest to darmowa przejażdżka na bańkach inwestycyjnych. Kiedy nastał czas dotcomów, zakładali je — klasycznie — dwaj hakerzy pracujący w garażu na stole z płyt drzwiowych ustawionych na kozłach do piłowania drewna. Byli tak skromni z natury, iż łatwo było uwierzyć, że ich biznes rozrośnie się 300 albo 400 razy. Może nawet do trzech lub czterech tysięcy razy w porównaniu z ich ówczesnym rozmiarem. Przyciągali więc kapitał — któż nie chciałby działki z wypłaty *4000x*? Było więcej kapitału niż byli w stanie wchłonąć — ponieważ zakupienie większej ilości kozłów do piłowania drewna i płyt drzwiowych, garaży i serwerów po prostu nie kosztuje aż tyle. Razem ze wszystkimi pieniędzmi spadł na nich wielki kłopot z ich wydawaniem, ze zbudowaniem firmy wystarczająco dużej, żeby spłacić wszystkie te inwestycje. Skutek był taki, że przyciągnęli do świata startupów wielu zdolnych ludzi, szkoląc ich w sprawach technicznych i zmieniając ich w ludzi internetu. Kiedy bańki inwestycyjne pękły (dotcomy, finanse), zostało wielu utalentowanych i przeszkolonych ludzi, dużo sprzętu, który bardzo szybko staniał dzięki jego ogromnej konsumpcji przez przeinwestowane firmy. To z kolei sprawiło, że taniej było zacząć coś nowego. Ale nawet bez przeinwestowania przepaść pomiędzy rock'n'rollem a orkiestrą zmniejsza się. Technologia daje nam organizacyjny ekwiwalent wypasionego syntetyzatora — pozwala jednoosobowej orkiestrze brzmieć jak cała firma. Być może nigdy nie dotrzemy do punktu, w którym możliwe będzie zbudowanie Disneylandu za jedną dziesiątą tego, co Disney wydał od 1955 roku. Jestem jednak pewien, że jeszcze za mojego życia możliwe będzie wybudowanie 80 proc. Disneylandu (można by nazwać go „Disneyla”) za jakieś 30 proc. kapitału włożonego w Magiczne Królestwo. Stanowi to jedną z wielkich zagadek naszej epoki: ta zmora prześladuje każdego dyrektora, każdy rząd, każdą wpływową osobę zawdzięczającą swoją pozycję staniu na czele imperium, które opiera swój prestiż na tym, że koszt zbudowania drugiego takiego jest zbyt duży. Jednak wśród tych osiemdziesięcioprocentowych zastępników czai się niezliczona ilość pomysłów zbyt dziwnych i odjechanych, zbyt nieprawdopodobnych, by próbować realizować je pełnym kosztem. Czają się tam pomysły tak dziwaczne i głupie jak: firma zwana (nie żartuję) Google, encyklopedia, którą może napisać każdy, standard sieci bezprzewodowej oparty na otwartym spektrum, którego każdy może używać, bez planowania centralnego. To jest właśnie rock'n'roll, a jeśli jest dla ciebie zbyt głośny, to znaczy, że jesteś za stary. O autorze Cory Doctorow (www.craphound.com) jest pisarzem science-fiction, blogerem i technoaktywistą. Jest współtwórcą popularnego bloga internetowego Boing Boing (www.boingboing.net), publikuje w „Guardianie”, „New York Timesie”, „Publishers Weekly”, „Wired” oraz wielu innych gazetach, magazynach i portalach internetowych. Był dyrektorem do spraw europejskich Electronic Frontier Foundation (www.eff.org) — organizacji non-profit, która zajmuje się swobodami obywatelskimi, obroną wolności w prawie, polityce, standardach i traktatach dotyczących technologii. Jego powieści wydaje Tor Books i HarperCollins UK. Są one jednocześnie dostępne w internecie na licencjach zachęcających do przetwarzania i dzielenia się, takich jak Creative Commons. Pozyskani w ten sposób czytelnicy przyczynili się do popularyzacji jego twórczości, co zwiększyło sprzedaż książek drukowanych. Zdobył nagrody Locus i Sunburst, był nominowany do nagród Hugo, Nebula i British Science Fiction. Powieści dla młodzieży Doctorowa to m.in. bestseller „New York Timesa” pt. Little Brother (wydany w Polsce jako Mały Brat) i jego następca For the Win (Dla zwycięstwa). Wydawnictwo Tachyon opublikowało jego pierwszy zbiór esejów Content: Selected Essays on Technology, Creativity, Copyright, and the Future of the Future (Kontent: wybrane eseje o technologii, kreatywności, prawie autorskim i przyszłości przyszłości). Wydawnictwo IDW opublikowało zbiór komiksów zainspirowanych jego opowiadaniami Cory Doctorow's Futuristic Tales of the Here and Now (Futurystyczne opowieści Cory'ego Doctorowa o tu i teraz). W ostatnich latach ukazały się książki: Makers (Twórcy), With a Little Help (Z małą pomocą), Pirate Cinema (Pirackie kino), Rapture of the Nerds (Kujony w siódmym niebie) oraz The Great Big Beautiful Tomorrow (Wielkie wspaniałe piękne jutro). 3 lutego 2008 roku Cory Doctorow został ojcem. Jego córka nazywa się Poesy Emmeline Fibonacci Nautilus Taylor Doctorow i jest cudem, który zawstydza wszystkie osiągnięcia ludzkiej inwencji i technologii. ----- Ten utwór jest udostepniony na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Na tych samych warunkach 3.0 Unported: http://creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0/deed.pl. Publikacja powstała dzięki wsparciu finansowemu International Visegrad Fund oraz Trust for Civil Society in Central and Eastern Europe. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Paulina Choromańska, Dorota Kowalska, Marta Niedziałkowska, Paulina Ołtusek, Marta Skotnicka, Jakub Waluchowski, Marcin Wilkowski, Maria Świetlik.