Kiedy trudniej okazać miłość niż nienawiść

Prawo autorskie chroni krytyków, a fanów twórczości zostawia na lodzie.

Gdy grupa fanów książki Franka Herberta pt. Diuna otrzymała od prawnych spadkobierców autora wezwanie do zaniechania naruszania praw autorskich, wybrali oni linię najmniejszego oporu. Zmienili nazwę i zmodyfikowali własną rekonstrukcję scenerii powieści — stworzonej w świecie wirtualnym Second Life jako dowód uznania — tak, aby nie można było jej rozpoznać jako hołdu złożonego klasycznym powieściom science-fiction autorstwa Herberta.

Wyśmianie głupoty prawnych spadkobierców Herberta za atak na tych fanów jest tu normalną reakcją. Przecież fani nie wyciągali pieniędzy z kieszeni spadkobierców, a ryzyko rozmycia znaku towarowego w tym przypadku jest nieskończenie małe. Chcieli oni w ten sposób uczcić twórczość pisarza i wyrazić swoje ciepłe uczucia. Byli to z pewnością najwięksi fani powieści i nabywcy dóbr, które spadkobiercy autora starają się sprzedać. Odtworzenie scenerii w Second Life było zrozumiałe i istotne jedynie dla jej użytkowników. Spadkobiercy Herberta lepiej wykorzystaliby środki prawne do robienia pieniędzy, gdyby nie zrażali do siebie swoich najlepszych klientów.

Ale nie o tym chciałem tu napisać. Chcę zadać pytanie, jak to się stało, że prawo autorskie chroni jedynie krytyków a fanów zostawia na lodzie?

Naszkicujmy tło: prawo autorskie pozwala na różnorodne wykorzystywanie dzieła bez pozwolenia posiadacza praw autorskich. Na przykład, gdy piszesz recenzję książki, prawo autorskie pozwala ci przytoczyć cytaty z książki w celu krytyki.

Dawanie autorowi prawa wyboru tego, którzy krytycy mogą wyrażać opinie, przytaczając cytaty z oryginalnego dzieła, jest oczywiście niewłaściwą polityką. Autor, dostarczający swoim najmniej przychylnym krytykom kija, którym ci będą go okładać, musiałby mieć doprawdy grubą skórę. Na takiej samej zasadzie w przeszłości sądy udzielały podobnych swobód parodystom: jeśli parodiujesz dzieło, nie powinieneś oczekiwać błogosławieństwa autora dla swojego wysiłku.

Wynika z tego, że jeśli chcesz cytować dzieło lub inaczej się do niego odnieść po to, aby je zmieszać z błotem, stoisz na twardszym gruncie, niż gdybyś chciał to dzieło celebrować. Jednym z najbardziej przewrotnych elementów prawa autorskiego jest to, że uwielbienie dla dzieła nie daje ci żadnego prawa do wykorzystania go we własnej twórczości.

Szkoda jest tu podwójna. Po pierwsze, prawo autorskie daje przywilej tym, którzy burzą, a nie tym, którzy budują. Przywilej ten jest rzeczywisty: w XXI wieku, jeśli chcemy opublikować nasze dzieło, jesteśmy zdani na pośredników, takich jak YouTube, serwer uniwersytecki, tradycyjne wydawnictwo lub wytwórnia filmowa. W przypadku zagrożenia pozwem w związku z naszą twórczością, pośrednicy ci wiedzą, że mają lepsze argumenty w dłoni wtedy, gdy nasza twórczość jest krytyczna niż wtedy, gdy jest ona pochwalna. W erze cyfrowej mamy większe szanse uniknąć pozwu wtedy, gdy tworząc opublikowany później w internecie materiał, zapomnimy o pochlebstwie, a skupimy się na krytyce. Jest to wybiórcza siła medialnej ekologii internetu: jeśli chcesz założyć firmę, która pozwala użytkownikom remiksować programy telewizyjne, łatwiej zdobędziesz kapitał, gdy skupisz się na ośmieszaniu, niż na wychwalaniu tych programów.

Po drugie, ten przewrotny system zachowuje się jak cenzor autentycznych przypływów kreatywności, będących wartością samą w sobie — tylko dlatego, że były zainspirowane innym dziełem. Naturą ukochanych dzieł jest to, że wrastają w naszą świadomość, stając się częścią kreatywnego procesu pisania i częścią naszego wizualnego słownictwa. Nie zaskakuje więc fakt, że odbiorcy dzieł chcą ożywić postaci, które zadomowiły się w ich głowach po przeczytaniu naszych książek czy obejrzeniu naszych filmów. Znany amerykański pisarz science-fiction, Steven Brust, stworzył wspaniałą powieść, My Own Kind of Freedom, zainspirowaną programem telewizyjnym „Firefly”. Brust nie otrzymał — i chyba już nie otrzyma — żadnych pieniędzy za tę powieść. Jak jednak sam przyznał, napisał ją, bo „nie mógł się powstrzymać”.

Brust rozpowszechniał książkę nieodpłatnie i miał szczęście, że Joss Whedon, twórca programu „Firefly”, uznał, że nie ma sensu pozywać go do sądu.

Gdyby jednak Brust został pozwany, byłby w lepszej sytuacji jako autor parodii podważającej wszystko, co Whedon zrobił w „Firefly”. Fakt, że Brust napisał tę książkę, ponieważ uwielbiał dzieło Whedona, obróciłoby się w sądzie przeciwko niemu.

Nie nawołuję tu do nieograniczonych licencji w obszarze komercyjnej eksploatacji dzieł innych twórców. Słuszne jest, aby ci, którzy planują stworzyć nowe dzieła na bazie dzieł innych twórców do celów komercyjnych, w określonych okolicznościach prosili ich o pozwolenie. Nie nawołuję również do wyeliminowania istotnego wsparcia dla wolnej ekspresji, przewidzianego wyjątkami prawa autorskiego, chroniącymi krytykę.

Namawiam raczej do stanowienia takich praw autorskich, które mówią, że celebracja fanowska — niekomercyjna, kulturowa sfera ekspresji i kreatywności, która towarzyszyła sztuce komercyjnej od zawsze, ale dopiero niedawno stała się łatwo widoczna dzięki internetowi — powinna również zostać objęta ochroną. Skoro artysta „włożył” swoje dzieło do naszych głów, sprawił, że stało się ono częścią naszej egzystencji, to powinniśmy mieć prawo do tego, by żyło własnym życiem.