Co nas czeka?
autorka: Miłada Jędrysik

W trakcie warsztatów z ekspertkami i ekspertami wybraliśmy kilkanaście trendów, które uznaliśmy za najważniejsze dla przyszłości społecznego obiegu informacji, kultury, twórczości i wiedzy.

Żyjemy w momencie zmiany, którą porównuje się do rewolucji spowodowanej przez upowszechnienie druku. Wtedy, za czasów Gutenberga, dzięki upowszechnieniu się słowa pisanego informacja wyrwała się z kręgu wąskiej elity czytających: możnowładców i duchowieństwa, docierając do mieszczaństwa, a potem do mas. Demokratyczny świat, w którym dziś żyjemy, jest konsekwencją tej właśnie rewolucji.

Zdajemy sobie już sprawę z wielu konsekwencji cywilizacyjnego przejścia od świata analogowego do cyfrowego, ale wielu prawdopodobnie jeszcze nie potrafimy sobie wyobrazić. Wiele budzi w nas strach – to zdrowa ewolucyjna reakcja, która pozwala naszemu gatunkowi uniknąć nieznanych niebezpieczeństw, ale też wiele z tych lęków okazuje się z czasem nieuzasadnionych (w połowie XIX wieku pasażerowie mdleli podczas jazdy pociągiem, tak szalona i niebezpieczna dla człowieka wydawała się im prędkość osiągana przez parowe lokomotywy). 20 lat po rozpowszechnieniu się Internetu jesteśmy już w stanie dostrzec tendencje, które, jak się wydaje, będą kształtować dalszy rozwój cyfrowego świata. W trakcie warsztatów z ekspertkami i ekspertami wybraliśmy 17 trendów, które uznaliśmy za najważniejsze dla przyszłości społecznego obiegu informacji, kultury, twórczości i wiedzy, a zatem dóbr objętych monopolami intelektualnymi.

Globalizacja

Globalizacja to proces, który cyfryzacja zastała i nadała mu przyspieszenia. Mamy dziś możliwość przekazywania wielkiej ilości danych w bardzo krótkim czasie. Pełnometrażowy film, wszystkie odcinki serialu, cała dyskografia – ich ściągnięcie przez szerokopasmową sieć to dla użytkownika czy użytkowniczki kwestia kilku, kilkunastu minut. Internet nie zna – przynajmniej na razie – granic. „Gangnam Style”, hit koreańskiego piosenkarza Psy, zbliża się właśnie do dwóch miliardów odsłuchań na YouTube. Serwisy nadające muzykę w streamingu obejmują zasięgiem coraz większe obszary świata. Google i Facebook są globalnymi potęgami.

Z tych możliwości korzystają również firmy udostępniające pliki z naruszeniem praw autorskich. Ściganie naruszeń internetowych budzi problemy wynikające z samej technologii. Miejsce rejestracji siedziby firmy, to, w którym znajdują się serwery z plikami, państwo, w którym dokonano naruszenia poprzez udostępnienie pliku, a kraj, w którym nastąpiło pobranie pliku, mogą podlegać różnym jurysdykcjom i różnym przepisom prawnoautorskim.

Globalny handel, w tym wymianę plików i usług w Sieci, usiłuje się uregulować wielostronnymi umowami handlowymi – niektóre z nich, jak ACTA czy TTIP, budzą zaniepokojenie, że pod hasłem walki z „piractwem” użytkownicy Internetu zostaną pozbawieni praw do korzystania z zasobów zgodnie z zasadami dozwolonego użytku czy poddani kontroli naruszającej prawa obywatelskie. Dyskutuje się także nad tym, czy kwestii monopoli intelektualnych dotyczących dóbr kultury nie należałoby traktować nieco inaczej niż np. tradycyjnego przemysłu.

Cyfrowa globalizacja to także możliwość pracy rozproszonych zespołów, jak w przypadku Wikipedii – encyklopedii tworzonej przez wolontariuszki i wolontariuszy z całego świata. Stawia to m. in. w nowym świetle koncepcję autorstwa utworu – kto jest autorką bądź autorem wpisu w Wikipedii albo crowdsourcingowego tłumaczenia? I czy, bardziej generalnie, proces twórczy jest indywidualnym przebłyskiem geniuszu tworzącego ex nihilo, czy też kolektywnym wysiłkiem społeczności bazującym na dokonaniach poprzednich pokoleń? Przestrzeń odpowiedzi na to pytanie znajduje się pomiędzy inspirowanymi folklorem wierszami romantyków, a dzisiejszym internetowym remiksem.

Lawinowy wzrost dostępności treści i łatwości rozpowszechniania

Rozwój szerokopasmowego Internetu i coraz „pojemniejszej” miniaturyzującej się pamięci daje nam możliwość kopiowania i przesyłania coraz większej ilości danych. Co 24 miesiące podwaja się liczba tranzystorów w mikroprocesorach.

Danych nie mierzymy już w megabajtach, gigabajtach i terabajtach – są jeszcze peta-, iexa-, zetta- i jotabajty. Coraz więcej z tego, co zostało zapisane za pomocą zer i jedynek jest w naszym natychmiastowym zasięgu. E-booka kupuje się jednym kliknięciem, po kilku sekundach można już go czytać na swoim czytniku. Wiralowe treści w mediach społecznościowych są w stanie w ciągu kilku godzin dotrzeć do setek tysięcy użytkowniczek i użytkowników – „selfie” Ellen DeGeneres z laureatami Oscarów 2014 pobiło rekord udostępnień na Twitterze: dwa miliony.

Rozwój pozarynkowego obiegu treści jako przesłanka do rozwoju zdecentralizowanej infrastruktury

W polskim Internecie krąży zdjęcie z lat 80., przedstawiające młodzież na koncercie – wszyscy z podniesionymi rękami, wszyscy trzymają magnetofony kasetowe, wszyscy nagrywają. Nieformalny obieg nie jest żadną nowością, pojawia się wszędzie tam, gdzie ktoś lub coś ogranicza dostęp do treści. W krajach komunistycznych przyjmował formę samizdatu, gdy chodziło o treści ograniczane polityczną cenzurą. Ci, którzy mieli dostęp do najnowszych płyt z Zachodu, kopiowali je na kasety i sprzedawali albo rozdawali znajomym.

Zdecentralizowaną infrastrukturę, jak sieci peer-2-peer trudniej kontrolować, jest też wygodnym narzędziem wymiany plików bezpośrednio pomiędzy użytkowniczkami, z pominięciem dystrybutorów, zarówno tych udostępniających filmy czy muzykę za zgodą posiadaczy praw, jak i bez zgody.

W cyfrowym świecie pozarynkowy obieg ma po prostu większy zasięg, ale motywacje są podobne jak w czasach analogowych – z jednej strony to chęć ucieczki przed cenzurą czy inwigilacją, która, jak wiemy choćby z informacji Edwarda Snowdena albo działalności chińskich cenzorów, może osiągać nieporównywalne z niczym wcześniej rozmiary.

Z drugiej – to reakcja na bariery dostępu. Oferta kulturalna „premium” jest poza zasięgiem wielu użytkowniczek i użytkowników Internetu, zarówno pod względem finansowym, jak i technicznym – koncerny medialne z ociąganiem wchodzą na mniejsze rynki, uważając, że to się im nie opłaca.

Jeszcze inni uważają, że poprzez dzielenie się zasobami kultury i wiedzy przyczyniają się do społecznej sprawiedliwości, niwelując bariery dostępu dla nieuprzywilejowanych.

Rozwój ruchu wolnego oprogramowania

Podobnie jak sieci peer-2-peer, wolne oprogramowanie, czyli takie, którego kod jest ogólnie dostępny i które może być kontrolowane oraz modyfikowane przez użytkowniczki i użytkowników, jest odpowiedzią na zagrożenie inwigilacją oraz kontrolą środowiska informacyjnego. To rozwiązanie dla tych, którzy chcą mieć pewność, że oprogramowanie ich nie szpieguje i nie ogranicza ich możliwości poprzez sztuczne bariery wytworzone przez producentów urządzeń czy własnościowego oprogramowania. Wolne oprogramowanie wybierają także ci, którym podoba się prospołeczny i równościowy aspekt jego powstawania – każdy może skorzystać z cudzej pracy bez obawy o naruszenie prawa autorskiego, każdy może też dołożyć swoją cegiełkę do tej wspólnotowej budowy.

Chcemy być premium

„Chcemy być premium” to znaczy: chcemy obejrzeć nowy sezon ulubionego serialu zaraz, teraz, natychmiast, razem z użytkowniczkami i użytkownikami z USA.

W zglobalizowanym świecie łatwego kopiowania plików i nieformalnego obiegu treści w Internecie łatwo jest zrealizować swoje kulturalne aspiracje, nawet jeśli nie może się być konsumentem premium – z przyczyn finansowych czy braku usługi we własnym kraju. Gdy Netflix, amerykańska firma udostępniająca streaming filmów i seriali, wypuścił drugi sezon serialu „House of Cards”, okazało się, że Polska jest na drugim miejscu (po Stanach Zjednoczonych) w liczbie odcinków ściągniętych z torrentów, daleko przed innymi krajami, w których Netflix już działa.

Usługi strumieniowe rozwijają się szybko, ale nie dość szybko, by konsumentki i konsumenci w biedniejszych i mniejszych krajach nie mogli się poczuć „gorsi”, bo do nich te usługi jeszcze nie dotarły. Jedni chcą jak najszybciej „zalegalizować” swoją potrzebę bycia premium, bo ich na to stać i uważają, że tak będzie uczciwiej. Inni, mając do wyboru usługę płatną i „darmową”, zawsze wybiorą tę drugą, bo abonament to dla nich zbyt duży wydatek albo dlatego że nie chcą dokładać swoich groszy do milionów zarabianych przez producentów i dystrybutorów.

Dominacja dwóch modeli biznesowych sieciowych pośredników

„Monetyzacja” obiegu kultury w Sieci przebiega dziś według jednego z dwóch modeli biznesowych. W pierwszym pośrednik (np. Amazon, iTunes, Spotify) zarabia na sprzedaży dostępu do treści, towarem jest zatem informacja (muzyka, film, e-książka), której szuka użytkowniczka. Dlatego pośrednik dąży do ścisłej kontroli nad obiegiem treści, zamykając je we własnym systemie poprzez uniemożliwienie skopiowania na twardy dysk czy odtwarzania z urządzeń, które nie są jego produktami. W zamian za opłatę użytkownik otrzymuje wyłącznie dostęp na warunkach dogodnych dla pośrednika. Dozwolony użytek jest zatem ograniczany przez technologię (ang. technological protection measures, TPM).

W drugim modelu „monetyzuje” się dane o użytkownikach. W ten sposób działają platformy takie, jak Google czy Facebook. Towarem nie jest treść, ale informacja o użytkownikach, o ich zachowaniach w Sieci, preferencjach, znajomych. Platformy bazują na utworach stworzonych lub rozpowszechnianych przez same użytkowniczki. W interesie tych firm nie leży zatem szeroki dozwolony użytek, który zalegalizowałby alternatywne media społecznościowe oparte o sieci peer-2-peer.

Te dwa modele początkowo ze sobą rywalizowały, ponieważ posiadacze praw do treści nie chcieli, by ich utwory wyciekały z ich własnego systemu i pojawiały się na platformach, właściciele platform natomiast byli zainteresowani jak największym ruchem na swoich stronach, kwestia praw autorskich do utworów tam umieszczanych nie była dla nich priorytetowa. Z czasem firmy internetowe zaczęły wykorzystywać oba modele jednocześnie, bo oba przynoszą dziś największy zysk, najlepiej „monetyzując” efekt sieci.

Wygoda dostępu do treści

Klienci i klientki oczekują wygody. I są skłonni za nią zapłacić pieniędzmi, bezpieczeństwem lub wolnością. Dlatego wygoda to najlepsze (może jedyne) narzędzie, którym można przełamać darmowy obieg treści. Przy lawinowym dostępie konsumentkę lub konsumenta można „kupić”, jeśli oferuje mu się – za rozsądną cenę – wysoką jakość i łatwość obsługi. Koniec z rwącym się połączeniem, z rozpikselowanym obrazem, z niekompletnymi plikami, które urywają się w momencie, gdy mieliśmy się dowiedzieć, kto jest zabójcą. Koniec z e-boo­ okami i audiobookami, w których rozłażą się rozdziały.

Ale klientka XXI wieku wejdzie w to pod jednym warunkiem: że wszystko odbędzie się przy pomocy trzech klików. Jeśli ma coś kopiować, wypełniać długie formularze czy walczyć z niekompatybilnymi formatami, wybierze innego pośrednika.

Wzrost znaczenia prawa w ochronie rynku profesjonalnego

Międzynarodowe traktaty, jak ACTA, nowe regulacje prawne w poszczególnych krajach, narzędzia pozwalające śledzić uszczuplające zyski dystrybutorów zachowania konsumentów: światowe systemy prawne powoli dostosowują się do cyfrowej rzeczywistości. Pożyczanie książki czy filmu na fizycznym nośniku przyjaciołom lub znajomym w czasie, gdy trzeba było osobistego kontaktu pomiędzy pożyczającymi, było ograniczone do kręgu kilkunastu, kilkudziesięciu osób. W erze cyfrowej dozwolony prawem użytek wymaga jednak nowej interpretacji tego, jak wygląda krąg znajomych w Sieci. Czy można uznać za nich pięć tysięcy znajomych, bo tyle można mieć na Facebooku? Przecież często z przyjaciółmi poznanymi na portalach społecznościowych jesteśmy bliżej niż z kolegami z pracy, mimo że pierwszych nie widzieliśmy na oczy, a drugich widzimy codziennie.

Komisja Europejska przymierza się właśnie do reformy dyrektyw harmonizujących prawo autorskie, a ze strony użytkowniczek i użytkowników, wielu organizacji społecznych, środowisk bibliotekarskich i prawniczych słychać oczekiwanie na skrócenie okresu obowiązywania majątkowych praw autorskich oraz rozszerzenie wyjątków i ograniczeń. Z drugiej strony Stany Zjednoczone, z których pochodzi gros tzw. Big Contentu (czyli koncernów zarabiających na prawach autorskich, np. Walt Disney Company), próbują narzucić kolejne traktaty handlowe przenoszące tam ukształtowane prawodawstwo (i układ sił) na resztę globu. Proces dostosowywania prawa do sieciowych realiów jest w toku, najbliższa przyszłość pokaże, w którą stronę pójdzie.

Polaryzacja interesów między użytkownikami, różnego typu biznesami i rządami

Interes użytkownika już zdefiniowaliśmy - mieć dostęp do wszystkiego, jak najwygodniejszy, gratis lub za rozsądną cenę. Interes biznesu to oczywiście mieć jak największy zysk, nawet kosztem ograniczania dostępu. Jak się wydaje, dziś władze europejskie zgodnie z dominującym trendem liberalnym czują się przede wszystkim odpowiedzialne za kształtowanie środowiska sprzyjającego biznesowi, traktując współczesną kulturę jako kolejne obszary do utowarowienia.

Posiadacze autorskich praw majątkowych – zarówno autorzy, jak i pośrednicy – nie mają zaufania do nowych modeli biznesowych, jak serwisy streamingowe (np. Spotify, Netflix), w których niską cenę usługi rekompensuje jej masowość. Właściciele nowych modeli biznesowych dążą do maksymalizacji swojego zysku. Część pośredników stara się też skupić w swoich rękach pełnię praw autorskich, autorów, którzy dostarczają treści traktując dość instrumentalnie. Dlatego część twórców i twórczyń uważa, że bardziej opłaca się lobbować za przedłużaniem obowiązywania tych praw, zawężaniem dozwolonego użytku i karaniem udostępniających. W niektórych krajach politycy przychylają się do tych oczekiwań i zaostrzają ściganie naruszeń prawa autorskiego, nie szczędząc środków publicznych, jak w przypadku francuskiej agencji rządowej HADOPI.

Część autorów próbuje przezwyciężyć te konflikty, omijając pośredników i zwracając się bezpośrednio do odbiorców, czy to oferując im całość lub część swej produkcji za darmo, czy to zbierając w sieci dobrowolne opłaty po lub przed powstaniem utworu (crowdfunding).

Również część pośredników toleruje internetową szarą strefę, widząc w niej możliwość złowienia przyszłych klientów i pole badań nad preferencjami użytkowników i użytkowniczek. Już dziś zresztą widać, że zyski i rynki przemysłu kreatywnego, chociaż spadają w pewnych wąskich sektorach (np. zyski ze sprzedaży płyt CD), to per saldo rosną (gry, filmy) lub utrzymują się na wysokim poziomie (muzyka, książki). I to pomimo światowego kryzysu.

Konwergencja mediów

Minęły już czasy, kiedy w gazecie można było tylko coś przeczytać, w radiu tylko usłyszeć, a tylko w telewizji zobaczyć – to były trzy różne niekompatybilne technologie. W Internecie wszystko jest strumieniem bitów, dlatego możliwe jest połączenie różnych form przekazu w ramach jednego serwisu, jednego materiału. „The New York Times” wytyczył nowe dziennikarskie szlaki swoim materiałem z 2012 roku o lawinie w Tunnel Creek, zawierającym obok tekstu materiały wideo, pokazy slajdów, interaktywne mapy i wideo­ covery ilustrujące początek każdego rozdziału, na których np. w tle za tytułem pada śnieg.

Dziś wydaje się już nam czymś zupełnie oczywistym, że tekst w Internecie jest ilustrowany nie tylko zdjęciem, ale i embedowanym filmem. W gazetowych aplikacjach na tablety i smartfony coraz więcej się rusza, gra, zmienia.

To działa także w drugą stronę – layout papierowych mediów coraz częściej przypomina ten internetowy, to samo dzieje się z telewizją: wokół głównego obrazu śmigają paski z wiadomościami i komentarze.

Konwergencja ma także skutki społeczne – „stare” media, adaptując się do Internetu, przejmują także jego porządek społeczny i osłabiają dawną linię podziału na aktywnych nadawców i biernych odbiorców, np. umożliwiając komentowanie swoich artykułów czy mieszając profesjonalne dziennikarskie teksty z tekstami użytkowniczek i użytkowników.

Zmieniające się wzorce konsumpcji kultury

Jeszcze niedawno konsumowaliśmy kulturę albo się przemieszczając, albo biernie przyjmując to, co dostarczano nam do domu. Chodziliśmy do kina, teatru, na koncerty i spotkania autorskie - to się nie zmieniło, a nawet staje się ważniejsze w sytuacji, gdy każdą treść mamy na wyciągnięcie ręki. Osobisty kontakt z twórcą lub twórczynią w tym układzie staje się jeszcze bardziej wyjątkowym doświadczeniem. Ale nie jesteśmy już skazani na zapping pilotem od telewizora po kilkudziesięciu kanałach w nadziei na znalezienie czegoś ciekawego ani na pożyczanie od znajomych filmów, płyt i książek.

Wszystko jest w Internecie, co więcej, nie warto tego mieć na własność. Punkt ciężkości przesuwa się od posiadania dzieła na fizycznym nośniku do posiadania możliwości szybkiego dostępu do niego online. Może to prowadzić – i są już ku temu przesłanki – do wtórnego wzrostu zainteresowania fizycznymi nośnikami, jak płyty winylowe.

Na ekranie smartfona czy tabletu filmy, książki, muzyka, obrazy dostępne są 24 godziny na dobę, w miejscach i momentach z życia dotychczas ich pozbawionych – słuchać można podczas jazdy rowerem czy biegu na bieżni, podczytywać w kolejce, oglądać w szpitalnym łóżku.

Dawniej dzielenie się z kimś niematerialnymi wytworami kultury obejmowało dość skomplikowaną fizyczną operację – przegrania płyty lub filmu, przekazania ich na kasecie lub płycie. Po książkę też trzeba było się do znajomego pofatygować, wziąć ją pod pachę, zanieść do siebie, nie zapominając o towarzyskiej pogawędce przy okazji. Teraz od podzielenia się zdjęciem lub wideoklipem jeśli nie z całą ludzkością, to przynajmniej szerokim kręgiem znajomych, dzieli nas jeden klik w portalu społecznościowym, jeden mały guzik z napisem „udostępnij”.

To rewolucyjna zmiana, która przedefiniuje pojęcie własności i przesuwa środek ciężkości z posiadania dóbr materialnych na wspólnotę doświadczenia, co może mieć znaczenie dla przyszłości systemów ekonomicznych i stosunków społecznych.

Wzrost znaczenia kompetencji dotyczących zarządzania informacjami

Natłok treści powoduje, że konieczne staje się nabycie nowych kompetencji zarówno przez użytkowniczki i użytkowników, jak i dostarczycieli treści.

Wiemy już, że wyszukiwanie w wyszukiwarkach jest obciążone skrzywieniem przyniesionym przez algorytmy, filter bubble, która powoduje, że wyświetlają się nam różne wyniki, zależnie od ich historii buszowania po Internecie. Każdy, kto nie błądzi po Sieci jak po zaczarowanym lesie, potrafi kompetentnie wyszukać tam informację w internecie, kto umie zarządzić swoim profilem w portalu społecznościowym, by jego treści docierały tam, dokąd planuje, kto jest świadomy tego, jakie informacje o sobie zostawia w Sieci i jak sprawić, żeby zachować prywatność, będzie mieć przewagę nad innymi, jak dawniej umiejący czytać nad analfabetą.

To samo dotyczy tych, którzy treści dostarczają. Wygrywają ci, którzy podadzą je w taki sposób, żeby zadowolić użytkowniczkę lub użytkownika w kwestii przejrzystości i funkcjonalności serwisu, a przy rosnącej wśród opinii publicznej świadomości problemu być może już niedługo – także gwarancji prywatności.

Wzrost znaczenia umiejętności filtrowania treści

Lawinowy dostęp do treści rodzi potrzebę nowych form przewodników po niej. Ikoniczną postacią w świecie nowego dziennikarstwa stał się np. Andy Carvin z amerykańskiego publicznego radia NPR (obecnie First Look Media), który sam definiuje się „real-time news DJ & occasional journalist”, didżejem informacji w Internecie. Dzięki jego zaangażowaniu na Twitterze (ma 102 tysiące obserwujących) takie wydarzenia, jak Arabska Wiosna 2011 roku czy zamach na maraton bostoński w 2013 roku zaczęły mieć kształt i sens także dla tych użytkowniczek i użytkowników Sieci, którzy bez jego pośrednictwa prawdopodobnie nie zainteresowaliby się tematem lub byliby zdani jedynie na szum informacyjny, w którym nie byli w stanie odróżnić prawdziwych wiadomości od przekłamań. Carvin sprawdzał wiarygodność źródeł, demaskował wyssane z palca rewelacje, zwracał uwagę na ważne szczegóły. Pełnił taką samą rolę, jak dziennikarz z doświadczeniem w tradycyjnych mediach, tylko że bazując na innym materiale wejściowym – cudzych twittach.

Tak jak w bibliotece zawsze potrzebowaliśmy sensownego i przejrzystego katalogu, tak w Internecie potrzebujemy narzędzi i osób, które uporządkują dla nas świat, bo znają się na tym lepiej i mają na to czas, którego nam brakuje. To może być jeden człowiek, który będzie tworzył playlisty, albo cały serwis tak zaprojektowany, by stał się przewodnikiem dla poszukujących światełka pośród jotabajtów informacji.

Prócz głosu namaszczonych ekspertów bierzemy dziś pod uwagę preferencje nieprofesjonalistów, którzy coś w Sieci polubili („zalajkowali”) lub nam udostępnili. Serwisy dostarczające treści często wprowadzają systemy rekomendacji oparte właśnie na aktywności znajomych („Twój znajomy, Antek, polubił właśnie Beethovena”), które mają nam podpowiadać, co może nas zainteresować. To kolejny element demokratyzacji konsumpcji kultury.

Ale naszymi gustami sterują dziś również algorytmy, które podpowiadają użytkowniczkom i użytkownikom, co im się może spodobać na podstawie ich poprzednich zachowań w Sieci. Taka dehumanizacja procesu może wydawać się groźna dla wspólnotowego charakteru kultury oraz autonomii użytkowniczek i użytkowników.

Ekonomia doświadczenia

Od kilkunastu lat ekonomiści zwracają uwagę na fakt, że rzeczywistym towarem, oferowanym na rynku jest doświadczenie, które będzie udziałem klientek i klientów.

Teoria ekonomii doświadczenia zyskuje na znaczeniu zwłaszcza w sytuacji, gdy dóbr jest bardzo dużo i są łatwo dostępne, jak w przypadku Internetu. Wyjątkowe doświadczenie może być - oprócz wygody - czynnikiem, który skłoni konsumentki i konsumentów do zapłaty za usługę, mimo że nie wiąże się z wielkim wysiłkiem otrzymanie jej za darmo. Dlatego np. autorzy zbierający środki na powstanie swoich dzieł w serwisach crowdfundingowych oferują darczyńcom swoje autografy, koszulki z logo projektu czy nawet wspólną kolację.

Takie doświadczenie jest wartością dodaną, o której bezpośrednio decyduje autor lub pośrednik – w mniejszym stopniu dotyczy więc obiegu treści bez poszanowania autorskich praw majątkowych. Może się więc przyczynić do załagodzenia napięć pomiędzy użytkownikami a pośrednikami i autorami, jeśli bariera dostępu do tych unikatowych doświadczeń nie będzie za wysoka (np. darmowe gadżety przy niewysokiej wpłacie). W innym przypadku tylko te napięcia pogłębi.

Dwa rynki kultury – profesjonalny i amatorski

Dwa rynki kultury - profesjonalny i amatorski - istnieją zapewne od kiedy pierwsi autorzy i autorki malowideł naskalnych zaczęli być wyróżniani spośród innych mieszkańców jaskiń jako posiadacze szczególnych umiejętności. Pod koniec świata analogowego były już obudowane bardzo silnymi tabu i instytucjonalnymi podpórkami. Na drodze długiej emancypacji z cechowego rzemieślnika artysta stał się istotą prawie nadludzką, wyjątkową dzięki obdarzeniu szczególnymi talentami. Ale też uważano, że artysta czy artystka, musi odebrać edukację artystyczną, przyjąć wzorce kultury wysokiej, a następnie zarejestrować swoją działalność w odpowiednim stowarzyszeniu – dopiero wtedy może stać się zawodowym twórcą lub twórczynią. Udokumentowanie profesjonalizmu dawało (zwłaszcza w krajach realnego socjalizmu) większe niż amatorom prawa - do występów na scenie, do tantiem. U podłoża takiego systemu leży przekonanie, że twórczość i talent profesjonalistów powinny być szczególnie chronione ze względu na ich rolę w kształtowania kultury czy tożsamości.

Internet osłabiając hierarchie - nie tylko w przypadku twórczości artystycznej - ten porządek rzeczy zaburzył. Nagle się okazało, że amator to nie tylko domorosły twórca lub twórczyni wystawiający w lokalnym domu kultury swoje obrazy z zapałek, ale też jedna z dziesiątków tysięcy użytkowniczek internetu, nie gorsza, a często lepsza w tym, co robi, niż dziesiątki profesjonalnych artystek.

Czy zdolny fotograf, który na swoim blogu zarabia na reklamie kontekstowej, to zatem artysta czy amator? Kryterium tworzenia za darmo trudno jest wpasować do internetowej rzeczywistości. Zresztą Franz Kafka też przecież nie pisał dla pieniędzy. Jeśli można mówić w tym przypadku o jakimś wyraźnym trendzie, to może raczej takim, że „amatorzy całego świata połączyli się” - ich twórczość jest po prostu bardziej widzialna i lepiej dostępna.

Łatwiejszy dostęp użytkowników do twórców i twórczyń, które nie przeszły normującej edukacji artystycznej, nie zostały „namaszczone” przez strażniczki kanonu, odbija się oczywiście na dyskursie, który tworzą: pojawia się więcej nurtów kontestujących dominujące narracje.

Wzrost prestiżu profesjonalnych twórców i twórczyń na rynku kultury i cen ich oryginalnych dzieł. Ekskluzywność osobistego kontaktu z artystą

Łatwość kopiowania dzieł w erze cyfrowej powoduje konieczność zdefiniowania pojęcia ich autentyczności. Kiedy polski malarz surrealista Zdzisław Beksiński, entuzjasta nowych technologii, zaczął odbijać swoje rysunki na kserokopiarce, odbiorcy mieli duże wątpliwości, czy mają rzeczywiście do czynienia z dziełem sztuki. Maestro zadawał co prawda retoryczne pytanie, dlaczego nikt nie uważa za podejrzane drzeworytów albo linorytów, najwyraźniej jednak nawet teoretyczna możliwość kopiowania dzieła w nieskończoność rodzi pytania co do jego wyjątkowości.

Te same pytania pojawiły się, gdy wybitny żyjący brytyjski malarz David Hockney na swoim pierwszym iPadzie narysował przepiękne martwe natury (nota bene używając wolnego oprogramowania), w których wartością dodaną był błysk szklanego ekranu urządzenia.

Niektórym łatwo zaakceptować te nowe techniki twórczości, inni wciąż będą preferować możliwość fizycznego kontaktu z materialnym dziełem i będą gotowi dużo za to zapłacić. Poszukiwanie oryginalności i wyjątkowości widać nawet w przypadku dzieł, które „z natury” są seryjnie powielane: komiksów, filmów animowanych i gier – oryginalne plansze z rysunkami rosną w cenie.

Także w cenie jest dziś możliwość fizycznego kontaktu z samym twórcą i twórczynią. Jeśli w Spotify zarabia się od 0,006 do 0,084 dolara za jedno odtworzenie utworu, tylko ci najpopularniejsi mogą przychody z tego serwisu uznać za znaczną pozycję w domowym budżecie. Znacznie więcej można zarobić, grając na koncertach. Wielu ekspertów twierdzi, że w niedalekiej przyszłości to bezpośrednie spotkanie z artystą czy artystką może być jednym z najważniejszych źródeł jego/jej dochodu. I dotyczy to nie tylko twórców i twórczyń gatunków performatywnych, nawet pisarki i pisarze zarabiają dziś raczej na spotkaniach autorskich i innych wystąpieniach publicznych niż na sprzedaży książek.

Nowe, np. cielesne, formy konsumpcji i eksploatacji dóbr kultury wynikające z rozwoju technologii

W kwietniu 2012 roku na koncercie rapera Snoop Dogga pojawił się hologram zabitego 16 lat wcześniej innego rapera, Tupaca Shakura. Zdaniem widzów „wyglądał niemal jak żywy i trudno było uwierzyć, że prawdziwego Tupaca nie ma na scenie”. Hologram Tupaca to tylko jeden z przykładów rozszerzonej rzeczywistości, które proponuje nam nowy cyfrowy świat. Połączenie świata realnego z rzeczywistością wirtualną jest w zasięgu ręki, nie tylko w kinie 3D. Eksperymenty ze wszczepianiem ludziom mikrourządzeń, które spowodują, że ich możliwości percepcji znacząco się poszerzą, już się zaczęły. Otworzy to przed nami zupełnie nowe sposoby odbierania czy też uczestniczenia w dziele sztuki.