Granice twórczego wkładu w dzieło

W zeszłym tygodniu leżałem bezsennie w łóżku, obok mojej żony, myśląc o e-mailu, który dostałem tuż przed pójściem spać (sprawdzanie e-maili przed snem jest równie złym nawykiem, co jedzenie przed snem — jedno i drugie staram się zarzucić).

E-mail pochodził od bardzo miłej osoby, która współtworzy jedno z moich ulubionych źródeł internetowych: grupę LiveJournal. Grupa ta zajmuje się skanowaniem, publikacją i omawianiem starych reklam — głównie reklam drukowanych, choć zdarzają się i wklejki z YouTube'a pokazujące starą reklamę telewizyjną czy radiową. Reklamy to zabawna rzecz, prawdziwe okno na zmieniający się świat. Pisarze science-fiction już dawno pojęli trik wklejania do danej sceny jakiejś trafnie wybranej reklamy, aby uzmysłowić swoim czytelnikom, do jakiego świata chce się ich doprowadzić (tym bardziej odnosi się to do filmowców science-fiction).

Jednak przez bardzo długi okres uważano, że reklamy niewarte są tego, by je archiwizować. Przed rokiem 1976, kiedy to amerykańskie prawo nakazało formalną rejestrację praw autorskich, firmy nie myślały nawet o tym, żeby rejestrować reklamy, a potem składać ich kopie w Bibliotece Kongresu, w której mieściły się wszystkie zarejestrowane dzieła. W ramach oszczędności reklamy były w wielu przypadkach wycinane z archwizowanych mikrofilmów. Jednak ilekroć natknę się na jakieś przedpotopowe czasopismo, odkrywam, że reklamy były wówczas dużo bardziej interesujące, ponadczasowe i prowokujące niż artykuły, przy których są zamieszczone.

Tak więc ci archiwiści-amatorzy wykonują wspaniałą pracę, grzebiąc w zgromadzonych hałdach ocalałych czasopism w poszukiwaniu najdziwniejszych, najzabawniejszych i najbardziej urokliwych reklam z przeszłości, którymi potem dzielą się ze światem. Czuję wzruszenie za każdym razem, gdy wklejam te reklamy do bloga Boing Boing, którego jestem współredaktorem. Często dodaję też jakiś uszczypliwy komentarz i zawsze linkuję do źródła informacji, co w blogosferze uważa się za podstawę dobrych manier.

I tak właśnie złapałem się na rozmyślaniu o tym e-mailu, leżąc w łóżku. Przyszedł od jednej z moderatorek LiveJournal i nie należał do najmilszych. Odniosła ona mylne wrażenie, że publikowałem te reklamy na Boing Boing bez ujawniania ich źródeł, i chciała, żebym poprawił swoje zachowanie. Zapytała mnie, jak bym się czuł, gdyby ktoś wziął moje prace bez akredytacji, i zasugerowała, że może powinienem rozważyć opcję poproszenia o zezwolenie oryginalnych twórców, zanim użyję ich skanów jak własnych.

(Zanim przejdę do dalszych rozważań, chciałbym tylko zaznaczyć, że było to niewielkie nieporozumienie, które zostało szybko, przyjaźnie i sensownie rozwiązane. Co więcej, mam do grupy Vintage Ads i ich zapracowanych moderatorów jedynie pozytywne nastawienie i dużo dobrej woli).

Ten fragment wiadomości dokumentnie mnie zdeprymował i poczułem się nieco zdezorientowany. Sprawa dobrych manier jest oczywiście ważna, jednak autorce chyba umknął jeden istotny fakt: agitowała na rzecz standardu, który — gdyby go równomiernie aplikować — doprowadziłby do unicestwienia jej własnej grupy.

Na ogół reklamy funkcjonujące w tej cudownej społeczności są dostępne w domenie publicznej. A to oznacza, że nie podlegają one prawom autorskim, nie mogą być nimi objęte i że wszyscy mają do nich równe prawo. Domena publiczna zewsząd cię otacza — należą do niej wszystkie słowa zawarte w naszym języku, wszystkie dzieła wydane przez rząd amerykański, cały Szekspir, Dickens, Wells, Verne, Austen itd. Stanowi to nasze wspólne dziedzictwo kultury, nieograniczone źródło, z którego czerpać mogą wszyscy: Disney może użyć go, tworząc Królewnę Śnieżkę i Siedmiu Krasnoludków, a ja i ty również możemy się nim posłużyć. Czasem domenę publiczną traktujemy dobrze (jako mąż Alicji, zachwycam się rozlicznymi cudownymi wydaniami Alicji w Krainie Czarów). Czasem traktujemy ją źle (mam tu na myśli zwłaszcza pańską adaptację Alicji, panie Burton). Jednak bez względu na to, jak z niej skorzystamy, ona trwać będzie dalej, a każdy bez wyjątków będzie mógł z niej korzystać wedle uznania.

Zeskanowanie utworu należącego do domeny publicznej nie sprawi, że zostanie on objęty nowym prawem autorskim. Ono bowiem nagradza kreatywność, a nie „siódme poty”. Poczucie instynktu własności względem wytworu własnej pracy jest oczywiście naturalne — jednak w tym przypadku nieuzasadnione. Najlepiej zatrzymać to uczucie dla siebie.

Jakiekolwiek zakusy na tytuł własności do skanu dzieła należącego do domeny publicznej powinno się traktować wyjątkowo podejrzliwie, chociażby ze względu na wszystkie te osoby, które mają do niego większe prawo niż sam skanujący! Zgodnie z zasadą etyki, według której nikt nie powinien używać dzieła innej osoby bez jej zezwolenia (bez względu na obowiązujące prawo czy domenę publiczną), każdy skanujący winien zapytać się o pozwolenie korporacji, których produkty reklamowane są w tych starych magazynach (najlepsze z tych reklam tyczą się marek, które przetrwały do dziś, gdyż to one wyraźnie pokazują, jak zmienił się nasz świat — przykładem niezwykle bezpośrednia reklama płynu do kąpieli marki Lysol). No bo jeśli zeskanowanie dzieła nadaje udział własnościowy, to *zapłacenie* za produkcję reklamy z pewnością oferuje tym bardziej zasadne roszczenia!

W kontekście wydawców gazet i czasopism: skanowanie to jedna sprawa, ale co z firmą, która zapłaciła, żeby fizycznie wydrukować egzemplarz, z którego robimy skan? Poza tym są jeszcze copywriterzy i ilustratorzy oraz ich spadkobiercy — jeśli więc zeskanowanie reklamy nadałoby udział własnościowy, czy jej stworzenie tym bardziej nie powinno dać prawa do większych roszczeń?

Przyjmujemy te roszczenia do wiadomości, przynajmniej po części. Dobry archiwista oznacza źródło. Dobry krytyk wskazuje twórcę. Ale na tym kończy się zasadność roszczeń. Gdybyśmy pozwolili spadkobiercom i wydawcom, drukarzom i zleceniodawcom na zwyczajową możliwość odmowy użycia ich dzieł, wyeliminowalibyśmy możliwość funkcjonowania tych dzieł w naszej kulturze. A to dlatego, że liczba koniecznych zgód rosłaby w postępie geometrycznym — pomyśl tylko, jakim wyzwaniem byłoby uzyskanie zezwoleń od wszystkich spadkobierców Dickensa albo Twaina na to, by móc zrobić cokolwiek z dziełami ich przodków. Świat stanąłby na głowie, gdyby każde dziesięć sekund pracy osoby skanującej coś z publicznej domeny wymagało stu godzin korespondencji i błagań o zezwolenia, tylko dlatego, żeby być „uprzejmym”!

Prawo do reprodukcji utworów z domeny publicznej to świetny interes: możesz robić swoje kopie za darmo i nic nikomu nie jesteś dłużny. Ale z drugiej strony, nie rościsz sobie żadnych praw do swoich reprodukcji. Przyjęcie innej postawy to samobójczy pakt, którego nie przeżyłaby żadna wspaniała społeczność pokroju Vintage Ads.