Uważam, że powinniśmy na zawsze odciąć dostęp do internetu każdej firmie, która roześle trzy błędne ostrzeżenia o naruszeniu prawa autorskiego. Trzy błędy i wylatujesz, kolego.
Po odłączeniu was od sieci klienci będą mogli dowiedzieć się o waszej ofercie przez telefon lub z drukowanej broszury, o którą sami poproszą. Być może wyposażycie swój personel do spraw sprzedaży w telefaksy, aby faksowali pilne informacje do całego łańcucha dostawców. Nie zapominajcie o telefonach — sprawdźcie tylko, czy macie w biurze stertę książek telefonicznych, ponieważ nie wyguglujecie już żadnego numeru.
Możecie to nawet potraktować jako skromną propozycję w znaczeniu swiftowskim, choć ja mówię śmiertelnie poważnie.
Wielkie firmy z branży praw autorskich — firmy fonograficzne, nadawcy, studia filmowe, producenci oprogramowania — lobbują w korytarzach władzy na całym świecie (w tym i w Westminster) na rzecz wprowadzenia „reguły trzech błędów: w stosunku do tych, którzy naruszyli prawo autorskie. Chcą zobligować dostawców usług internetowych do zablokowania internetu u każdego klienta trzykrotnie oskarżonego o pobieranie materiału naruszającego prawa i zobowiązać firmy hostingowe do wypowiedzenia umowy każdemu trzykrotnie oskarżonemu o załadowanie na serwer materiału naruszającego prawa.
Nawet nie proponują, aby karę zarezerwować jedynie dla skazanych sprawców. Udowodnienie naruszenia praw jest powolne i kosztowne — tak bardzo, że Amerykańskie Stowarzyszenie na Rzecz Interesów Studiów Filmowych (Motion Picture Association of America) właśnie złożyło akta do sądu amerykańskiego po apelacji Jammie Thomas, kobiety, która dostała nakaz zapłaty 222 tys. dolarów grzywny za pobieranie muzyki. W tych aktach stowarzyszenie dowodzi, że aby otrzymać odszkodowanie, *nigdy* nie powinni musieć udowodnić naruszenia praw, jako że trudno zebrać dowody.
No bo przecież dostęp do Internetu nie jest czymś *ważnym*, prawda?
W minionym tygodniu skorzystałem z internetu tylko po to, aby skontaktować się ze swoimi pracodawcami na całym świecie, z moim lekarzem w Wielkiej Brytanii, w celu załatwienia uczestnictwa w postępowaniu eksperckim w Komisji Europejskiej, aby dowiedzieć się, dlaczego moją malutką córkę wysypało różowymi krostkami, aby skontaktować się z rządowym whistleblowerem, który chce wiedzieć, czy pomogę mu opublikować dowody na korupcję wśród oficjeli, aby dać referencje jednej z moich byłych studentek (i przekazać kilka porad innej), zarezerwować bilety lotnicze, dostać się do mojego konta bankowego, sprawdzić nowe przepisy imigracyjne w związku z moją wizą, przelać pieniądze w ramach współfinansowania nagrobka mojego ciotecznego dziadka w Rosji, oraz aby wysłać kartki na Dzień Ojca (i samemu otrzymać kilka).
Internet to tylko taki mały kabelek, które umożliwia praktykowanie wolności słowa, wolności zgromadzeń, wolności prasy — a wszystko to w jednym łączu. Pozwala zarabiać na życie, prowadzić życie towarzyskie, dbać o zdrowie, wspomaga też zaangażowanie obywatelskie, edukację oraz rozrywkę setek milionów ludzi (i liczba ta stale rośnie).
Ta banalna technologia jest tak mało istotna, że bez zastanowienia wyposażamy firmy, które obdarzyły nas Akademią Policyjną 11, Windows Vista, Milli Vanilli i Tańcem z Gwiazdami, w nożyce, którymi mogą odciąć od sieci każdą osobę w kraju, bez udowodnienia choćby jednego aktu naruszenia praw, ponieważ „ja tak mówię”.
Ale skoro to magiczne łącze jest rzeczywiście tak banalne, nie będą mieli nam za złe, jeżeli my zachowamy się podobnie wobec *nich*, zgodnie z ich własnym standardem, nieprawdaż? Ci nie zawracający sobie głowy detalami pieniacze, którzy podają do sądu zmarłych i dzieci, którzy oskarżają drukarkę laserową o pobranie nowego filmu o Indiana Jonesie, którzy twierdzą, że znalezienie dowodu winy to zbyt trudne zadanie — jeśli firmy te są przekonane, że odłączenie od internetu to taka błaha niedogodność, powinni sami znieść tę niewielką niedogodność w swojej korporacyjnej centrali i biurach regionalnych, prawda?